W jednym z wpisów na zabawnym i
ogólnie rzecz biorąc tendencyjnym blogu PrayTell,
prałat M. Francis Mannion przedstawił swoją teorię dotyczącą wyższości języków
narodowych w liturgii. Krótko mówiąc, jeśli ludzie nie rozumieją słów
wypowiadanych w trakcie sprawowania obrzędów, frekwencja spada w zastraszającym
tempie.
Osobom przywiązanym do łaciny w liturgii (głównie w kontekście Mszy trydenckiej) polecam zapoznać się z sytuacją greckiego prawosławnego Kościoła w USA. W swoim ostatnim badaniu, George Demacoupoulos z Uniwersytetu w Fordham zaproponował, by grecki Kościół rozważył porzucenie używanego w liturgii starożytnego języka greckiego na rzecz angielskiego lub współczesnego greckiego. Do wysnucia takiego wniosku doprowadził poważny spadek frekwencji spowodowany w znacznej mierze niezrozumieniem języka używanego do sprawowania obrzędów. Dotyczy to szczególnie ludzi młodych, którzy przez problem z językiem nie są w stanie włączyć się do liturgii. Piszę o tym ze względu na przywiązanie niektórych katolików do tzw. Mszy łacińskiej. Jeżeli nie wiedzą oni, co dzieje się w trakcie liturgii (nawet używając dwujęzycznego mszalika), ich przywiązanie może sprowadzać się jedynie do kwestii estetyki. Pomimo mitu głoszącego uznanie młodych katolików dla łaciny, myślę, że ten żar przygaśnie.
Myślałem sobie, cóż
to za zbieg okoliczności, że największy odpływ wiernych z Kościoła katolickiego
od czasów protestanckiej reformacji przypadł na lata 60. i 70. XX wieku, czyli
czas postępowego wprowadzania języków narodowych do liturgii. Czyż to nie
interesujące, że generalnie (uwzględniając odchylenia w statystykach) ten
upadek postępuje do dzisiaj. Biskupi scalają i zamykają kolejne parafie – a to
wszystko w rzeczywistości, gdzie liturgia jest jak najbardziej zrozumiała i
faktycznie zachęca, a nawet narzuca aktywny udział wiernych. Dlaczego więc
mielibyśmy wybrzydzać? Niesłychane, że wbrew wszystkim prawom natury i kultury,
liczba tradycyjnych środowisk w USA wzrosła z kilku w latach 80., przez około
250 w 2007 roku, do około 500 obecnie. Całkiem niezły wynik jak na zanikający i
odstraszający wiernych rytuał. Nie mówiąc już o odpowiedziach, jakich udzielili
tradycyjni katolicy w ankiecie dotyczącej min. kwestii aborcji czy
antykoncepcji.
Tak naprawdę wiemy,
że sprawy języka czy aktywnego udziału są jednymi z wielu. Należy wspomnieć
także o innych kwestiach, jak na przykład: czy w sprawowanych obrzędach jest
miejsce dla trójjedynego Boga, Pana nieba i ziemi, przed którym musimy pochylić
głowę i zgiąć kolana? Jak wiele poświęca się czasu na pozaliturgiczną
katechezę (albo czy można w ogóle mówić o naukach, które zasługują na
miano katechezy)? Czy wierni mają świadomość bycia uczniami Chrystusa? Im
większe oddanie rodziców – bez względu na to, czy są charyzmatykami,
tradycjonalistami, czy wojownikami o sprawiedliwość społeczną – tym większe
prawdopodobieństwo, że ich potomstwo będzie poważnie traktowało swoją wiarę.
Ale wróćmy do opinii
prałata Manniona. W prostym świecie „jasnych i wyraźnych idei”, w którym żyją
liturgiści, brak racjonalnego podejścia do pojmowania tekstów liturgicznych
nieuchronnie doprowadzi do spadku liczby wiernych, a każdy, kto myśli inaczej
dotknięty jest manią wielkości podsycaną przez kwestie estetyki.
Czy można jakoś
obronić to wyjaśnienie?
Podejście mówiące o
tym, że wierni uczestniczą we Mszy głównie poprzez śledzenie każdego słowa w
tekstach liturgicznych – pogląd rozpowszechniany przez liturgistów w latach 50.
i 60. – nie przestaje być przedmiotem ostrej krytyki z wielu stron. Socjologowie
wskazują, że bogate, nieprzeniknione i do pewnego stopnia niedostępne obrzędy
religijne stanowią silny bodziec do pogłębiania wiary i pobożności. Z kolei
psychologowie zauważają, że archetypiczny symbolizm obecny w gestach, ubiorze i
innych fizycznych zjawiskach, nie wspominając o „pozaumysłowym” języku muzyki, posiada
taką samą, o ile nie większą, siłę oddziaływania co słowa. Teologowie od zawsze
podkreślali, że liturgia nie jest jedynie ludzką pracą wykonywaną dla Boga, ale
przede wszystkim jest boską pracą, którą Bóg nam daje, pozwalając w ten sposób
brać udział w czymś, co przerasta nasze zdolności poznania. Jest to jeden z
głównych powodów, dla których liturgia w swoim rozwoju zawsze, coraz bardziej
„przywiązywała się” do istniejących ceremonii, tekstów, śpiewów i rubryk.
Wszystko to ma przypominać nam – przywołując słowa Chrystusa do rodziców po
tym, jak znaleźli Go w świątyni – że
dzieło to nie należy do nas, ale do Ojca.
Jak wyżej wspomniano,
Kościół katolicki głównego nurtu, tak jak grecki Kościół prawosławny, również
przeżywa spadek liczby wiernych, jednak nikt nie może utrzymywać, że nasze
uproszczone Novus Ordo Missae w języku narodowym jest poza zdolnościami
poznawczymi większości osób mówiących jakimkolwiek współczesnym językiem
obowiązującym na danym terenie. Zgodnie z racjonalistycznym podejściem, którym
w swojej bezowocnej pracy kierują się liturgiści, nigdy nie będą oni
przekonani, że liturgia jest wystarczająco zrozumiała. W ten sposób, będą do
znudzenia upraszczać (lub opowiadać się za upraszczaniem) wszystko łącznie z
językiem. Tylko do czego to doprowadzi? Doprowadzi to do sytuacji, gdzie nie
pozostanie już nic do zrozumienia. Taki stan rzeczy powoduje nudę i brak
zainteresowania: w tym co łatwo dostępne nie ma nic, a przynajmniej tak się
wydaje, naprawdę wartego zrozumienia. Ta wielka tajemnica, która zbawia świat jest
czymś wyjątkowo nieuchwytnym.
Sprowadzanie czci,
piękna i ceremoniału jedynie do kwestii estetyki jest charakterystyczne dla
szczególnie współczesnej formy redukcjonizmu, według którego – jak zauważa
Martin Mosebach – szczerość najlepiej wyraża się w brzydocie lub przesadnej
prostocie. Dla osób myślących podobnie do prałata Manniona, pragnienie
przedstawienia Mszy świętej jako transcendentnej i tajemniczej ofiary, która
łączy niebo i ziemię jest tylko i wyłącznie wyrazem nostalgii, sentymentalizmu
czy elityzmu. Idąc tym tropem, równie dobrze można by zapomnieć o znakomitej
części kulturowego i religijnego dziedzictwa Zachodu, któremu zawdzięczamy
najwspanialsze dzieła sztuki wizualnej i muzycznej, które powstawały, by
chwalić Boga i podnosić ludzkiego ducha.
Niepiśmienny chłop, który nie ma pojęcia o liturgii, jest świadomy, że
oddaje się cześć i chwałę Panu Bogu, a ten, kto wewnętrznie łączy się z
tym działaniem zostaje uświęcony, bez względu na to, czy „wie co się dzieje”
czy nie. Z drugiej strony, czy jesteśmy w stu procentach przekonani, że wierni,
którzy słuchają wszystkich modlitw w swoim własnym języku „wiedzą co się
dzieje” i czy nie doznaje uszczerbku ich modlitwa wewnętrzna?
Tomista powiedziałby,
że w tych rozważaniach trzeba poczynić odpowiednie rozróżnienia. Zamiast mówić
o uczestnictwie w kategoriach zerojedynkowych (jest/ nie ma, aktywny/pasywny),
powinniśmy uznać, że wyróżnić możemy przynajmniej pięć poziomów uczestnictwa:
1. Obecność, ale brak zainteresowania.
2. Słuchanie i rozumienie słów.
3. Mówienie o liturgii jako o
praktyce religijnej: adoracji, skrusze, dziękczynieniu
błaganiu.
błaganiu.
4. Połączenie rozumienia (2) i
praktyki religijnej (3).
5. Mistyczne wejście w tajemnicę
Chrystusa Ukrzyżowanego, jak czyniło to
wielu świętych. Jest to zgodne z
punktami (2), (3) czy (4) jednak często
przekracza ich treść w sposób,
którego nie można przewidzieć czy ubrać
w słowa.
Dla kogoś, kto utknął
w punkcie pierwszym, linearna, modułowa i „przegadana” liturgia sprawia
wrażenie nudnej do bólu, a uczestnictwo w niej przypomina siedzenie na
służbowym spotkaniu. Taka osoba bardzo potrzebuje czegoś, co zwraca uwagę,
czegoś nietypowego, co wyda się dziwne i zaniepokoi wyłączony do tej pory
umysł. Tym, czego pragniemy jest zasadzenie niewygodnego ziarna, które będzie
dojrzewać w snach i wspomnieniach. Eksperci zajmujący się ludzką pamięcią
wskazują, że najlepiej zapamiętujemy to, co jest nietypowe.
Dla kogoś, kto
przeszedł już do punktu drugiego, tradycyjny ryt oferuje zarówno wyzwania, jak
i możliwości. Wyzwanie stanowi praca, jaką należy wykonać do lepszego
zrozumienia słów liturgii, zatem – paradoksalnie – tradycyjni katolicy często
znają lepiej teksty Mszy, ponieważ musieli bardziej postarać się, aby je
zrozumieć. Co więcej, otoczka towarzysząca wypowiadanym słowom, czyli
archaiczny, niewspółczesny język, piękny (przy właściwej wymowie), płynny
dźwięk – to wszystko dodaje tym tekstom nieopisaną tajemnicę, religijny wymiar,
poczucie uświęcenia i uniesienia. Teksty ubrane są w
specjalne, dźwiękowe szaty, podobnie jak posługujący przy ołtarzu ubrani są w piękne
szaty liturgiczne.
Jednak trzeba
postawić sprawę jasno: samo słyszenie i rozumienie słów albo samo słyszenie i
nierozumienie słów nie jest jeszcze wyrazem modlitwy. Właśnie dlatego można
przesiedzieć całą Mszę i rozumieć wszystko, co mówi się w języku narodowym albo
być pod wrażeniem brzmienia łaciny, ale ani przez chwilę nie adorować, nie
żałować, nie składać dziękczynienia czy nie zanosić błagania. Nie trzeba
dodawać, że z taką postawą można spotkać się na każdej Mszy; na uroczyste
liturgie w kościele św. Jana Kantego w Chicago przychodzą niereligijni Żydzi,
którzy korzystają z możliwości wysłuchania pięknego, darmowego koncertu.
Na poziomie trzecim
symbole i ceremoniał odgrywają szczególną rolę w prowadzeniu duszy do czterech
głównych aktów modlitewnych, wokół których zogniskowana jest liturgia.
Oczywisty przykład stanowi tutaj komunia święta. Jeżeli hostię otacza się
bogatym ceremoniałem, który zakłada pochylanie głowy, klękanie, okadzanie,
postawę ad orientem, unoszenie ornatu
itd., to o wiele bardziej prawdopodobnym jest, że osoba, która ma przyjąć Pana
w komunii świętej zrobi to z odpowiednią skruchą i czcią. Warto zauważyć, że
żadnemu z wymienionych gestów nie towarzyszą słowa.
Poziom czwarty to
idealna sytuacja w normalnych warunkach – jest to pewnego rodzaju łaska
kontemplacji, o której mowa na poziomie piątym. Osoba znajdująca się na
poziomie czwartym nie ma trudności ze rozumieniem tekstów liturgicznych, które
po pewnym czasie, w naturalny sposób, zapadają w pamięć. Dusza takiej osoby
jest odpowiednio nastrojona na różnorodność wyrazu tych tekstów, przez co może
lepiej otworzyć się na duchowe działanie, do którego one wzywają. Uważam, że
jest to idealny stan, ponieważ przygotowuje osobę uczestniczącą we Mszy świętej
do pełniejszego wejścia w tajemnice, które uobecniają się w liturgii.
Ponieważ powstanie
żadnego nadprzyrodzonego dobra, które staje się naszym udziałem nie jest
możliwe bez łaski bożej, wszystkie wymienione wyżej poziomy uczestnictwa we
Mszy świętej wymagają boskiej asystencji. Jednak poziom piąty wskazuje na stan,
w którym liturgia jawi się jako przestrzeń do kontemplacji. Brak wejścia w taki
stan nie jest niczym złym, ponieważ osiągnięcie go – jako że wychodzi poza
sferę akcji liturgicznej – nie jest częstym zjawiskiem. Mam tu na myśl
świętych, którzy doznawali ekstazy podczas Mszy, często, ale nie tylko, był to
ksiądz sprawujący Najświętszą Ofiarę. Święty Grzegorz Wielki, św. Tomasz z
Akwinu, św. Gertruda z Helfty, św. Filip Neri oraz św. Ojciec Pio są
najbardziej znanymi mistykami Mszy świętej, ale jest ich znaczenie więcej.
Szczerze mówiąc,
trudno wyobrazić sobie realizację poziomu piątego podczas Novus Ordo Missae,
które w swoim nacisku na ciągłą akcję, nie znajduje miejsca dla kontemplacji.
Osiągnięcie poziomu trzeciego również nie należy do najłatwiejszych, co siłą
rzeczy utrudnia dotarcie do poziomu czwartego. W NOM nawet uczestnictwo na
poziomie drugim nie jest niczym oczywistym. Przesadna prostota i obecność
języka narodowego sprawiają, że podczas Mszy bardzo łatwo jest się zwyczajnie
„wyłączyć”. Za dobry przykład może posłużyć tu sytuacja, która często ma
miejsce w amerykańskich domach. Przy stole rodzina odmawia błogosławieństwo, a
po chwili dzieci i tak pytają rodziców: „czy odmówiliśmy już błogosławieństwo”?
Tak więc Novus Ordo
Missae sprzyja pobudzaniu nie do pełnego i świadomego uczestnictwa, ale do
czegoś zupełnie przeciwnego: do obecności, której towarzyszy brak
zainteresowania (poziom pierwszy). Z drugiej strony, nie jest to przypadek, że
uczestnictwo w tradycyjnej Mszy świętej pozwala na łatwiejsze zanurzenie się w
cztery akty modlitewne (poziom trzeci), osiągnięcie lepszej znajomości tekstów
liturgicznych, ponieważ wiąże się to z wykonaniem pewnej pracy i wreszcie: to
starożytny ryt przygotowywał dusze największych mistyków Mszy świętej, których
Bóg powołał do wejścia na najwyższy, piąty poziom uczestnictwa, jakim jest
otrzymanie daru kontemplacji.
Jeżeli moja analiza
jest prawidłowa – nawet częściowo – możemy spokojnie odrzucić wizję prałata
Manniona, który wieszczy spadek zainteresowania młodych ludzi łaciną. Korzenie
tego przywiązania sięgają zbyt głęboko, aby miało się ono sprowadzać jedynie do
estetyki (chociaż musi mieć w sobie elementy estetyki) czy nostalgii (chociaż
nie powinno się demonizować właściwie pojętej nostalgii). Na tradycyjnej Mszy
świętej można spotkać nie tylko osoby w podeszłym wieku, ale również ludzi
młodych oraz więcej małych dzieci niż we wszystkich okolicznych kościołach
razem wziętych. Na pewno czas pokaże, co wygaśnie, a co rozkwitnie, ale gdybym
miał się założyć, to wiedziałbym, na co postawić pieniądze.
Peter Kwasniewski, New Liturgical Movement, 8 kwietnia 2019
Autor zaprasza na swoją stronę: www.peterkwasniewski.com
Tłumaczenie: Michał Żaczek
Zdjęcie: Joseph Shaw