Wieczorem
w piątek, 14 października ubiegłego roku w historycznym klasztorze na praskim
Strahovie miała miejsce oficjalna premiera czeskiego przekładu książki Kryzys i odrodzenie. Tradycyjna liturgia
łacińska a odnowa Kościoła autorstwa dra Kwasniewskiego. Jego Eminencja
Raymond Leo kardynał Burke wygłosił słowo wstępne, w którym mówił o ważności
świętej liturgii w swoim własnym życiu, jego doświadczeniach z bolesnych lat
reformy liturgicznej i eksperymentów, a także o radości, której doświadcza, gdy
katolicką tradycję na nowo odkrywają młodzi ludzie. Następnie opowiedział o
książce, polecając ją publiczności liczącej około 130 osób, wliczając w to dziennikarzy
i delegację z katolickiej telewizji, zebranej w klasztornym refektarzu zimowym.
Przy jednym stole zasiedli także tłumacz na język czeski, ks. Štěpán Smolen i
jeden z członków zespołu wydawniczego, Pan Andrej Kutarna, który przetłumaczył poniższy
wykład na język czeski.
Tekst
wykładu jest przedstawiony poniżej w całości.
Sam czacunek to za mało: o ważności Tradycji
Peter
A. Kwasniewski
Jestem
wdzięczny wszystkim Państwu za przybycie dzisiejszego wieczora na premierę
czeskiego tłumaczenia mojej książki Kryzys
i odrodzenie i na mój wykład, który przedstawia kilka głównych wątków zawartych
w książce.
Pod
koniec sierpnia katolicki świat dowiedział się ze smutkiem o silnym trzęsieniu
ziemi, które nawiedziło region we Włoszech około miasta Norcia, starożytnego
miasta Nursia, tradycyjnie uważanego za miejsce narodzin śśw. Benedykta i
Scholastyki, a także siedziba (od Jubileuszowego Roku 2000) benedyktyńskiego
klasztoru znanego z tradycyjnej liturgii i wybornego piwa. Ta wiadomość
szczególnie mnie zmartwiła, gdyż jestem oblatem tego klasztoru i spędziłem tam
dwa tygodnie w lipcu prowadząc wykłady na temat Listu do Hebrajczyków.
Oglądając zdjęcia zniszczeń, na myśl od razu przyszedł mi werset z tego listu:
„Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść” (Hbr
13:14) oraz inny: „Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego,
którego za syna przyjmuje” (Hbr 12:6). Bogu dzięki, w prawdziwie benedyktyńskim
duchu mnisi rozpoczęli odbudowę. Wielu ludzi przybywa na pomoc i z biegiem
czasu wspólnota nie tylko stanie na nogi, ale wyjdzie z tego silniejsza niż
wcześniej.
Mimo
wszystko, zniszczenia w Nursji są ogromne. Trzęsienie ziemi było gwałtowne, o wysokiej
magnitudzie. Wystąpiły silne wstrząsy wtórne. W wielu budynkach w całym
miasteczku, wliczając w to bazylikę i mniejsze kościoły, widoczne są olbrzymie
pęknięcia na ścianach, pęknięte sufity, naruszona konstrukcja. Eksperci chodzą
od budynku do budynku, dokładnie je sprawdzając, by ocenić zagrożenie i
zdecydować, czy są one bezpieczne. Miejsca niegdyś pełne życia nie nadają się
obecnie do zamieszkania. Potrzeba lat kosztownych remontów nim wszystko wróci
do normalności. Na pewno będzie trzeba opracować tymczasowe rozwiązania, jednak
na pewno nie będą cechować się pięknem czy wytrzymałością, ani nie będą
porównywalne w stylu z resztą tego średniowiecznego miasteczka i w końcu będą
musiały zostać zastąpione czymś trwalszym i wartościowszym. Poniesiono także
koszty, o których mówi się trudniej, gdyż są one emocjonalne, osobiste,
duchowe: niektórzy ludzie zostaną uświęceni poprzez te próby, a inni mogą
wykorzystać tę okazję do grzechu. Krótko mówiąc, w przeciągu tylko jednego dnia
Nursja stała się miejscem strachu, niepokoju, zamętu, rozczarowania, bólów
głowy i serca zbyt licznych, by liczyć. Stała się także miejscem heroicznej
ofiarności i hojności, wezwaniem do cierpliwości, nadziei i determinacji, a
także przypomnieniem o tym, co jest w życiu najważniejsze.
Wydaje
mi się, że możemy potraktować to trzęsienie ziemi jako metaforę Kościoła
naszych czasów. Coś podobnego zaczęło się dziać około pięćdziesiąt lat temu w
życiu Kościoła Katolickiego, mianowicie seria nagłych i poważnych zmian w
sposobie sprawowania Najświętszej Ofiary i innych sakramentów, a owe zmiany miały
znamię herezji. Ziemia zadrżała pod nami, gdy starożytne ryty liturgiczne i
pobożne praktyki zastępowano niemalże z dnia na dzień pospiesznie skleconymi
formami i niespotkanymi dotąd nowinkami. W Europie Zachodniej i w Ameryce
wybuchła epidemia nieokiełznanych eksperymentów. Nie ostał się żaden pewnik.
Mapa i kompas tradycji zostały porzucone na rzecz wspólnotowych ćwiczeń z
zakresu wyrażania siebie. Nadejście Novus Ordo Missae przypominało trzęsienie
ziemi pod względem zarówno tempa jak i zniszczeń, które poczyniło w tak wielu
miejscach [1]. Lokalne kościoły, które wypełniali liczni wierni i w których
kiełkowały liczne powołania kapłańskie i zakonne, popadły w ruinę, gdyż miliony
katolików przestało praktykować swoją wiarę, a tysiące kapłanów, mnichów i
sióstr zakonnych porzuciło swoje święte powołanie. Kiedy opadł kurz nie
nastąpiła odnowa: powstały gigantyczne pęknięcia w intelektualnej i duchowej
strukturze, ściany i sufity artystycznego piękna rozpadły się, budowle
kościelne nie były wystarczająco bezpieczne, by w nich spokojnie przebywać.
Jednakże,
pół wieku później Lud Boży musi uporać się z raportami własnych „inspektorów
budowlanych”, którzy doskonale zdawali sobie sprawę ze skali tego trzęsienia
oraz rozmiarów strat – są to eksperci, którzy znają i kochają kościelną
liturgię, teologię i tradycję, eksperci, którzy są obyci w naukach społecznych
takich jak antropologia, psychologia i socjologia. Jednym z nich był Michael
Davies, który w swojej książce Cranmer’s
Godly Order wykazał, iż zmiany poczynione w liturgii rzymskokatolickiej są
porównywalne z tymi, które przeprowadził Thomas Cranmer, tworząc protestancką
liturgię dla kościoła anglikańskiego. Innym był Laszlo Dobszay, który udokumentował
niespójność między rytem a muzyką w nowej liturgii. Jest także Dom Alcuin Reid,
którzy wykazał, że reformy liturgicznej lat sześćdziesiątych nie można uważać
za kontynuację rzymskiej tradycji według jakiejkolwiek osadzonej w historii i
filozoficznie spójnej definicji słowa „organiczny”[2]. Jest wielu autorów,
spośród których można wymienić Aidana Nicholsa, Catherine Pickstock, Mary
Douglas i Anthony’ego Archera, którzy, wykorzystując nauki społeczne takie jak
antropologia religii, obnażyli z wyjątkową jasnością jak nietrafnie autorzy zmian
w rytach liturgicznych ocenili faktyczne
potrzeby „nowoczesnego człowieka” i dokładnie opisali jak owi autorzy nie tylko
ponieśli porażkę w kwestii powstrzymania fali sekularyzmu i desakralizacji, ale
wręcz się do niej przyczynili.
Katastrofy
naturalne są przyczyną wielu fizycznych i kulturalnych strat, jednak służą one
także wydobyciu z ludzi tego, co w nich najlepsze. Można powiedzieć coś
podobnego o liturgicznej i teologicznej rewolucji, która miała miejsce w
minionym wieku. Jak tylko stało się jasne, że targnięto się na wspaniałą
tradycję katolicką do tego stopnia, że istniało niebezpieczeństwo, iż zostanie
ona całkowicie porzucona, Duch Święty wzbudził wiele szlachetnych dusz, różnych
stopniem, klasą i stanem, sławnych i nieznanych, by oparły się tej wymuszonej
paradzie unowocześniania. Można tu przywołać tzw. indult Agathy Christie, na
mocy którego kapłani w Anglii otrzymali pozwolenie na dalsze sprawowanie
tradycyjnych rytów liturgicznych (choć później dowiedzieliśmy się z Summorum Pontificum, że takie pozwolenie
nigdy nie było konieczne). Przychodzą tu na myśl również słowa, w których Jan
Paweł II zachęcał biskupów by byli „hojni” w kwestii liturgii wobec katolików
przywiązanych do własnej tradycji liturgicznej. Należy wspomnieć zwłaszcza o papieżu
Benedykcie XVI, który stanowczo przywołał Kościół do ciągłości ze swoją
chwalebną przeszłością, tradycją przepojoną wiarą, niedoścignioną kulturą
piękna w służbie Słowu. W tych dziesięcioleciach błądzenia po puszczy, w tej
niewoli babilońskiej względem współczesnych zachodnich mód, cichutko wzrastał ruch
pragnący na nowo odkryć i przywrócić pełnię kultu Kościoła. Księży, zakonników
i świeckich oddanych usus antiquor
można obecnie spotkać w każdym kraju i na każdym kontynencie; cechują ich duże
rodziny i wysoka liczba powołań do kapłaństwa i życia konsekrowanego. Kult w
pełni katolicki zawsze połączony jest z doktrynalną integralnością, byciem
świadkiem w życiu codziennym i ciągle na nowo przeżywanym łaknieniem świętości.
To wszystko stanowi pociechę pośrodku gruzowiska.
Jednakże,
po wysłuchaniu tej rozbudowanej metafory, można by poddać jedną rzecz w
wątpliwość. „Dlaczego tradycja jest
aż tak ważna? Czyż nie wystarczy porządna liturgia? Jeśli tylko jesteśmy
szczerzy w naszych intencjach i traktujemy poważnie naszą modlitwę, te
wszystkie pozostałe rzeczy: język kultu, rodzaj muzyki, kierunek modlitwy
księdza, sposób w jaki ludzie przystępują do Komunii Świętej, stosowanie tych
samych czytań i modlitw, które katolicy stosowali przez wieki, itd. są po
prostu drugorzędne. Są tym, co Jezus nazwał «zewnętrzną stroną kubka i misy»
(Mt 23,25), a On nauczał nas, że nie jest ona w religii najważniejsza.”
Takie
wątpliwości są oczywiście do pewnego
stopnia uzasadnione. Istotnie, nasze intencje mają znaczenie fundamentalne.
Jeśli niewierzący symuluje chrzest jako część przedstawienia scenicznego, tak
naprawdę nie zostanie chrześcijaninem. Żadna rzecz zewnętrzna sama z siebie nie zagwarantuje, że
będziemy czcić Ojca w duchu i prawdzie (J 4,23-24), a postawa czci i powagi jest najważniejszym wymogiem ars celebrandi. Niemniej jednak, wierzę
ze tak przedstawiony zarzut jest błędny, a wręcz niebezpieczny, gdyż zakłada (i
w ten sposób popiera) radykalne przekształcenie samej natury religii
katolickiej na gruncie oświeceniowej filozofii.
Prymat
tradycji jest zasadą nadrzędną i uprzednią względem wszystkich sporów co do
tego, która praktyka jest lepsza czy gorsza. Jest to podstawowe twierdzenie,
głoszące że nasza religijna spuścizna przekazana nam przez ojców na nas
oddziałuje. Nie „posiadamy” tego daru, ani tym bardziej go nie „wytwarzamy”.
Tradycja przychodzi do nas z góry, od Boga, który w swej opatrzności stworzył
nas jako istoty społeczne, które dziedziczą język, kulturę, religię. Przychodzi
do nas od naszych przodków, którzy po łacinie nazywani są antecessores – czyli dosłownie ci, którzy odeszli wcześniej [3]. Są
przed nami, nie za nami, ukończyli wyścig, a my stajemy by zaczerpnąć z ich
zbiorowej wiedzy. Św. Paweł opisuje tę zasadę w 1 Liście do Tesaloniczan (1 Ts 4,1):
„prosimy i zaklinamy was w Panu Jezusie: według tego, coście od nas przejęli w sprawie sposobu postępowania
i podobania się Bogu - jak już postępujecie - stawajcie się coraz
doskonalszymi!”
Odrzucenie
tradycji i kult zmiany ucieleśnia charakterystycznie nowoczesną postawę „władzy
nad tradycją”, która pełni rolę społecznego odpowiednika „władzy nad naturą”
Bacona i Kartezjusza. Połączenie kapitalizmu i technologii pozwoliło nam
nadużywać dóbr świata natury, traktując go jako surowiec czekający na
wykorzystanie, w pogoni za spełnieniem samolubnych żądz. W podobny sposób, pod
wpływem racjonalizmu i indywidualizmu zaczęliśmy traktować tradycję katolicką,
jakby była zbiorem odosobnionych faktów z których my, którzy jesteśmy tak
samodzielni i wspaniali, możemy wybrać dowolną kombinację, która nam odpowiada.
Przyjmując tę arogancką postawę, nie jesteśmy w stanie rozpoznać z pokorą
cechującą stworzenie, że nasza racjonalność jest społecznie ukonstytuowana i
zależna od tradycji. Nie szanując naszych antecessores,
nie potrafimy żyć zgodnie z naszą naturą polityczną i godnością chrześcijańską
jako odbiorców konkretnego, historycznego objawienia, które trwa i rozwija się
organicznie w czasie i przestrzeni [4]. Przywodzi to na myśl słowa psalmu: „On
sam nas stworzył, my Jego własnością” (Ps 99[100],3). Ipse fecit nos et non ipsi nos. Nie stwarzamy siebie, ani naszej
religii czy naszych liturgii – otrzymujemy
naszą egzystencję, otrzymujemy naszą wiarę, otrzymujemy nasz kult. Tradycja przychodzi
do nas spoza i sprzed nas samych. Jednoznacznie wyraża ona naszą zależność od
Boga jako stworzenia, jako chrześcijanie, jako współdziedzice ze świętymi.
Dziedzic to ten, który dziedziczy. Nie jest on nuworyszem wyrosłym na glebie
kapitalizmu.
Ponadto,
zreformowana liturgia, tak jak współczesny liberalizm, wywyższa pod niebiosa
możliwość wyboru, spontaniczność i różnorodność – w przeciwieństwie do
historycznych liturgii chrześcijaństwa, zarówno wschodniego jak i zachodniego, które
przedstawiają wyznawcy kompletny ceremoniał, któremu pełni wdzięczności się
oddajemy, przyjmując jego cechy, tak jak drewno, na którym ma powstać ikona,
otrzymuje warstwa po warstwie przypisany kolor, póki nie pojawi się na nim
piękny obraz [5]. Wierni postępują zgodnie z rolami i scenariuszem, które
otrzymali, wkładając sobie w usta jego słowa, nosząc jak gdyby maskę, prosopon Chrystusa, żeby mogli przyjąć
Jego perspektywę w tym życiu i zasłużyli, by otrzymać Jego chwałę w życiu
następnym. Liturgia jest nieustannym upodobnianiem się do Chrystusa, która
zakłada z góry porzucenie dawnego człowieka wraz
z jego spaczonym pragnieniem „autentyczności”, oryginalności, samodzielności,
uznania. „Inkulturację”, którą stara się osiągnąć tradycyjna liturgia, najlepiej
postrzegać jako re-kulturację wspólnego
chrześcijańskiego dziedzictwa, której towarzyszy de-kulturacja szkodliwych błędów i przywar naszego upadłego stanu i
wad ludzkich społeczności, które tworzymy [6]. Liturgia nie jest po prostu
serią zadań, uświęconym grafikiem. Jest ona szkołą życia, myśli, pragnień, do
której jesteśmy zapisani od momentu naszego chrztu a kończymy ją z chwilą
naszej śmierci. To, w jaki sposób liturgia pojmuje naturę ludzką, jak wymaga od
nas odpowiedniego zachowania, które aksjomaty i aspiracje wkłada w nasze usta i
nasze serca, ukształtuje nas na obraz jej samej. Nasz udział w ziemskiej
liturgii Kościoła przygotuje nas dobrze lub źle do uczestnictwa w liturgii
niebieskiej, w zależności od tego jak dobrą edukację odebraliśmy w szkole
chrześcijańskiej tradycji. Dlatego stanowi to tak poważny problem, jeśli
program nauczania i kadra pedagogiczna zostały zagrożone przez światowość,
przeżarte ideologiami, rozpuszczone przez utratę pewności w prawdy Ewangelii
czy po prostu rozproszone przez kaprysy i mody otaczającego ich
antychrześcijańskiego, czy na poły chrześcijańskiego społeczeństwa [7].
Św.
Paweł zwraca się do Rzymian: „Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz
przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest
wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe” (Rz 12,2). Głębokie
zmiany w liturgii mające na celu zapewne lepsze przystosowanie jej do
„nowoczesnego człowieka” były w rzeczywistości formą ustąpienia i
przystosowania się do świata, a nie aktem zdecydowanego sprzeciwu wobec niego.
Nowa liturgia nie oferuje już nadprzyrodzonej alternatywy dla świata, przestała
przystawać do tego, co już od dawna było znane jako „dobre, miłe Bogu i doskonałe”
[8]. O ile we wcześniejszych wiekach liturgia Kościoła była ubogacana
elementami z różnych kultur, z którymi Kościół miał styczność, o tyle przed
dwudziestym wiekiem, nigdy nie miała miejsca metodyczna próba stworzenia na nowo liturgii zgodnie z
kanonem panującym w danej epoce, czy mającym aprobatę danego światopoglądu.
Zdarzały się poprawki i dopasowania, ale nigdy całkowita rekonstrukcja i nieskrępowane
eksperymentowanie. Sama ambicja, by spróbować przeprowadzić tak bezczelne
przedsięwzięcie, mogła pojawić się tylko w wieku upojonym Mitem Postępu –
mitem, który grał na powszechnie znanej łatwowierności racjonalistów i
romantyków. Większość liturgicznych reformatorów uległa pokusie bez
najmniejszego oporu, jak zakochani w Paryżu wiosenną porą. Wszędzie można
znaleźć ilustracje do fragmentu Listu do Rzymian: „znikczemnieli w swoich myślach i zaćmione zostało
bezrozumne ich serce” (Rz 1,21).
W
książce często wspominam moje doświadczenia dotyczące odkrycia tradycyjnej
liturgii i tego, jak pozytywnie wpłynęła na moją rodzinę – jak pobudziła nas do
przyjęcia głębszej, szerszej i donioślejszej wizji Boga, człowieka i świata niż
wszystko to, co przeżyliśmy na „uwspółcześnionej” katechezie, kazaniach czy
liturgiach posoborowego Kościoła. Podczas naszego ślubu moja żona i ja
wypowiedzieliśmy przysięgę zgodnie z pięknym, przedsoborowym rytuałem, a
następnie jako nowożeńcy wysłuchaliśmy wspaniałej trydenckiej Missa cantata. Nasze dzieci zostały
ochrzczone i podeszły do bierzmowania według wzniosłych, starszych form, które
wprawiają w zawstydzenie ich nowoczesne odpowiedniki. Chodziliśmy do spowiedzi
do księży, którzy stosowali bogatsze i bardziej wyraziste tradycyjne modlitwy
sakramentalne. Zaczęliśmy modlić się zgodnie ze starożytnym Oficjum. Co
najważniejsze, Msza stała się w naszych oczach Najświętszą Ofiarą [9].
Jeden
z wersów Psalmu stał się dla mnie mottem tej podróży: Et eduxit me in latitudinem, „wyprowadza mnie na miejsce przestronne” (Ps 17:20 [18:19]). To przestronne miejsce to
tradycja katolicka, która jest ogromna ponad wyobrażenie, bogata ponad pojęcie,
bardziej kolorowa, różnorodna i zadziwiająca niż monotonna jednolitość religii
skleconej przez nowoczesnego człowieka z jej przewidywalnym racjonalizmem,
płytkimi kaprysami i przemijającymi modami. Nasz Pan w swej dobroci wyprowadził
nas na przestronne miejsce niezrównanej muzyki sakralnej, niedoścignionej
wymowy łacińskich modlitw, poruszającego teatru ceremonii pełnych symboli, kultu
Tego, który jest nieprzemijalny, Trójjedynego Boga, kultu polegającego na
wyrzekaniu się samego siebie, wyrażonego i przeżywanego poprzez gesty pokory,
adoracji, duchowego pragnienia i pełnego pokoju oddania.
W
tym przestronnym miejscu zwanym Tradycją katolicką widzimy wokół nas piękno
roztaczające się poza horyzont, dalej niż może dojrzeć ludzkie oko, daleko poza
to, co jakikolwiek człowiek może samemu dokonać w ciągu swego życia. Kąpiemy
się w promieniach słońca starożytnego świata, swobodnie oddychamy świeżym
powietrzem średniowiecznego dziecięctwa, spotykamy się z każdym pokoleniem
wiernych, którzy przed nami przecierali ścieżki wiary. Dla mnie, dla mojej
rodziny, dla naszych przyjaciół było to wyzwalające, napawające radością i umacniające
doświadczenie – jakby w tym samym czasie wyrosły nam korzenie i skrzydła.
Tradycyjna liturgia jest jedynym pośrednikiem
nie tylko między nami a naszym Panem, ale także całą historią, dziedzictwem,
kulturą, teologią i tożsamością Kościoła Katolickiego, do którego należymy. Bez
tego wszystkiego bylibyśmy kimkolwiek i gdziekolwiek, czyli nikim i nigdzie –
nowoczesnymi sierotami, nieślubnym potomstwem nowoczesności bez szlachetnego
urodzenia.
Ruch
na rzecz przywrócenia usus antiquior
jest zatem nie tylko ledwie wyrazem własnego gustu jego uczestników,
„preferencją” czy „wrażliwością”, jak sądzą niektórzy w swoich staraniach, by włączyć
ten ruch w projekt liberalizmu i demokratycznego pluralizmu, który stanowi dla
nas śmiertelne zagrożenie. Tradycjonalizm jest – czy też powinien być i ma
potencjał stać się – odrzuceniem fundamentalnych założeń nowoczesności w myśl
zasady, że trzeba przygotować drogę dla odrodzenia Christianitas z gruzów i
popiołów szybko rozpadającego się postchrześcijańskiego Zachodu. Jest to ruch
na rzecz przywrócenia tożsamości, rozsądku, duchowego zdrowia i wigoru. Chodzi
o odkrycie na nowo i potwierdzenie na nowo katolickiej Wiary w jej
najwznioślejszej i najpełniejszej formie. Święta liturgia w całej swej pełni
jest niezbędnym środkiem do odnowienia kapłaństwa, małżeństwa i rodziny, a
także misji – właśnie dlatego, że nie jest zaledwie środkiem do osiągnięcia tych celów, ale ponieważ przez nią jesteśmy
zjednoczeni z celem, który obdarza wszystko inne swoim znaczeniem, orientacją,
skutecznością, a nawet urokiem.
Chciałbym
przez chwilę rozwinąć ten ostatni punkt. Co sprawia, że nierozerwalne
małżeństwo trwające całe życie oraz wydanie na świat i wykształcenie dzieci pociąga upadły rodzaj ludzki, znany ze
swojego egoizmu i niecierpliwości w trudnościach? To właśnie wiara w Boga
przede wszystkim, a także wiara w Rzeczywistą Obecność Chrystusa w Eucharystii.
Jeśli Bóg istnieje, małżeństwo jest możliwe. Jeśli Bóg oddał siebie do samego
końca – jak uczynił Jezus w swoim Wcieleniu, męce i śmierci – wtedy ofiarnicza
miłość rodzicielska może zaistnieć, a co więcej, jest pożądana. Jeśli zabierze się Boga, nie będzie absolutnie żadnego
powodu by ofiarować drugiej osobie „miłość, wierność i uczciwość małżeńską”. Jeśli
zabierze się Eucharystię, nie będzie powodu by wylać swoje życie, by wnieść
więcej życia do świata. Bez Boga, bez tajemnicy Krzyża, bez boskiego pokarmu
Eucharystii, małżeństwo i rodzina byłyby irracjonalne, szalone; byłoby to
złudzenie, niemożliwa i zwodnicza fantazja. Ale jeśli On kroczy przed nami jako
nasz antecessor, jeśli on prostuje
dla nas ścieżki, jeśli On daje nam siebie jako nasz chleb codzienny, miłość
ofiarnicza jest rzeczywistością, która już istnieje pośród nas, rzeczywistością
dostępną, zachęcającą, obezwładniającą.
„Miłość Chrystusa przynagla nas” (2 Kor 5:14).
W
konsekwencji, liturgia powinna być bezwzględnie skupiona na ofierze Krzyża
naszego Pana i na niesamowitej rzeczywistości Jego eucharystycznej Obecności.
To skupienie powinny ułatwiać praktyki takie jak śpiew, cicha modlitwa,
klęczenie i zwracanie się ku wschodowi, by złożyć świętą ofiarę w pokoju. Kiedy
takie praktyki zanikają, nie stajemy przed najwyższą Tajemnicą, która zbawia
nasze poszarpane życie, nie jesteśmy ponaglani do poddania się Temu, który
kocha nas ponad wszelkie wyobrażenie. W tym sensie często wspominana
„wertykalność” tradycyjnego kultu działa w służbie najbardziej osobistej
komunii z Tym, który nas kocha przez całą wieczność miłością nieskończoną. Z
drugiej strony, to właśnie horyzontalna towarzyskość, artystyczna banalność,
nieustanny słowotok i teatrzyk odgrywany przez księży przeszkadzają duszy we
wzbiciu się ku Bogu i w bezpośrednim, „mistycznym” kontakcie między Stwórcą a
stworzeniem, Zbawicielem i grzesznikiem, Kochającym i kochanym.
Czasami
wini się tradycjonalistów za przedkładanie ich „własnych preferencji” nad
zreformowaną liturgię Pawła VI i powszechną dyscyplinę kościelną. Dlaczego nie
możemy „wpisać się w grafik” i robić to co wszyscy? Jednak to oskarżenie jest
ironiczne i błędnie skierowane: to właśnie Novus Ordo, po raz pierwszy w historii
Kościoła, wynosi preferencje, gusta, a nawet kaprysy „przewodniczącego” i
„kongregacji” do rangi zasady, pozwalając na niezliczoną liczbę możliwości
zrealizowania liturgii. Wiele tekstów jest dowolnych; muzyka jest dowolna (nie
ma jasno określonych zasad odnośnie Mszy solennej, co być może spowodowało jej
upadek); rubryki są ograniczone do minimum, czasami z kilkoma możliwymi
zakończeniami. Niektórzy nawet mówili o „Mszale vel”: można używać łaciny albo
języków narodowych. Można śpiewać chorał albo
coś innego. Można używać tego lub
tamtego aktu pokuty, tej modlitwy eucharystycznej albo tamtej. Można odprawiać albo ad orientem, albo versus
populum. We wszystkich tych opcjach zmienna wola i osobowość celebransa (a
być może i kongregacji) jest postawiona w centralnej pozycji, spychając
nierozerwalne i niezmienne małżeństwo Chrystusa i Kościoła na dalszy plan.
Każda celebracja to w pewnym sensie nowy projekt, nowa kompilacja, nowa
konstrukcja zaangażowanych w nią ludzi. Nawet gdyby te same „tradycyjne” opcje
były wybierane z zasady, sam fakt, że byłyby one wybierane i istniałaby możliwość, że zostaną odrzucone, uczyniłby
liturgię nie tyle opus Dei, co opus hominis [10].
Ta
woluntarystyczna plastyczność liturgii połączona z naciskiem na lokalne
dostosowanie i nieustanną ewolucję, jest liturgicznym odpowiednikiem trwającej
przez dziesięciolecia dysputy między Walterem Kasperem i Josephem Ratzingerem w
dziedzinie eklezjologii. Dla Ratzingera Kościół powszechny i jego jedyny Pan i Zbawiciel
jest najważniejszy [11] – dlatego też liturgia, która jest aktem par excellence
Chrystusa i Jego Mistycznego Ciała, powinna ucieleśniać, wyrażać i wpajać
właśnie tę powszechność, wiarę w „jeden, święty, katolicki i apostolski
Kościół”. Jeśli ktoś jest tego świadom, wie również, że wszystko w tradycyjnym
rycie rzymskim spełnia to doniosłe wymaganie. W kwestii jedności liturgia
oferuje nam, rok po roku, ten sam ryt, te same rubryki, te same teksty, te same
śpiewy jak przystoi „jednemu Panu, jednej wierze, jednemu chrztowi” (Ef 4:5).
Jeśli chodzi o świętość, w dokumentach Soboru Trydenckiego czytamy:
wypada, by
rzeczy święte sprawować święcie, a ze wszystkich ta ofiara jest najświętsza, [dlatego]
w celu godnego jej składania i uczestniczenia w niej, Kościół katolicki przed
wielu wiekami ustanowił św. kanon, tak wolny od wszelkiego błędu, że
niczego w nim nie ma, co by jak najbardziej nie tchnęło świętością i
pobożnością i nie wznosiło ku Bogu umysłów tych, którzy składają ofiarę. [12]
Sobór
Trydencki następnie wypowiada się w podobnym tonie o wszystkich ceremoniach Mszy Świętej. W kwestii znamienia
katolickości, odkrywamy tę samą tradycyjną liturgię wszędzie na świecie, od wschodu
słońca aż do zachodu, ofiarowaną przez wszystkich ludzi i za wszystkich ludzi,
bez podziału na naród, rasę, czy płeć [13]. Natomiast apostolskość Kościoła
jest wyrażona w zasadzie
tradycji, o której już wspomniałem. Św. Paweł zwraca się do Koryntian: „Pochwalam
was, bracia, za to, że we wszystkim pomni na mnie jesteście i że tak, jak wam
przekazałem, zachowujecie tradycję (1 Kor 11:2)”; „Ja bowiem otrzymałem od Pana
to, co wam przekazałem” (1 Kor 11:23).
Z
drugiej strony widzimy „oddolną eklezjologię” kard. Kaspera, którą ucieleśnia
nowa liturgia przystosowana do danej chwili i grupy wiernych – która nie poprzez nadużycia, ale w swej
istocie stanowi zestaw możliwości mających na celu otrzymanie swej
„zinkulturowanej” formy od księży i ludzi podczas każdej celebracji. Jest to
liturgia w ciągłym stanie fermentacji, zmiany punktu widzenia, ponownej
kreacji, co stanowi antytezę ortodoksji w swym pierwotnym znaczeniu „prawego
kultu i prawej doktryny”. Warto podkreślić, iż zwolennicy eklezjologii i
liturgii kard. Kaspera wykazują także tendencję do odrzucania konstantyńskiego
chrześcijaństwa i jego uniwersalistycznej aspiracji by „wszystko na nowo zjednoczyć w Chrystusie”
(Ef 1:10). Jest tak dlatego, gdyż
utrzymują oni za Karlem Rahnerem, że każdy człowiek w pewnym stopniu już jest
chrześcijaninem i że świat jako taki, świat świecki, już jest święty. Dlatego
też nie ma wyraźnego rozróżnienia między ad
intra i ad extra, między prezbiterium
a nawą, między celebransem a wiernymi, między tradycją a innowacją, czy też
nawet między sacrum a profanum. Wszystko rozpływa się w immanencji, w wyborze
chwili, w pogoni za nieustanną inkulturacją, chwilowymi relacjami emocjonalnymi,
samoustanowieniem się grupy. Jest to liturgia Oświecenia, ahistoryczna,
towarzyska, łatwo dostępna, wydajna, niegroźna. Ma być przyjemna, wygodna,
całkowicie wolna od magii, mitów czy zagrożeń. Nie ma prawa w niej zaistnieć
choćby nawet w najmniejszym stopniu prymitywne, średniowieczne misterium tremendens et fascinans; nie
ma w niej nic z jęku niewolników do swojego Pana – jesteśmy dorosłymi, którzy
mogą traktować Boga jak równego sobie. Obecnie już wycinamy „trudne” ustępy
Pisma Świętego i piszemy na nowo „trudne” modlitwy tak, aby ataki na czy
wyzwania dla naszego współczesnego sposobu życia były, jeśli nie wyeliminowane,
to przynajmniej utrzymywane na przyzwoitym, jak najniższym poziomie [14].
W
tym momencie powinno stać się oczywiste, że obrona klasycznego rytu rzymskiego
przez tradycjonalistów, jak i wszystko co się z nią wiąże, nie jest tylko
kwestią estetyki czy osobistych upodobań. Jest to wyraz przywiązania do przednowoczesnego zrozumienia człowieka,
świata i chrześcijaństwa, które jest nieskażone współczesnymi błędami [15], a
więc może ocalić współczesnych mężczyzn i kobiety od wpadnięcia w otchłań, w
którą sami się rzucili od czasów protestanckiej rewolty poprzez rewolucję
francuską, seksualną, a obecnie rewolucję gender. Wierzymy, że współczesny
człowiek najbardziej potrzebuje kogoś znajdującego się poza nowoczesnością, przekazującego wiedzę, która ma swe źródło przed rebelią i która dąży do
osiągnięcia celów nie z tego świata –
tego politycznego wieku straszliwej przemocy i chybionej oryginalności.
Rewolucja liturgiczna była kościelnym odpowiednikiem tych społecznych rewolt,
gdyż ludzie odrzucili rubryki ograniczeń, formalność zwrotów i zaczęli żyć
według zasad utopijnego (a zatem sztucznego) tworu, zamiast żyć na sposób
uświęcony tradycją. Jedyna droga w przód to wyjście ze ślepego zaułka, w którym
się znaleźliśmy, pójście w tył po śladach i powrócenie ku bardziej wymagającej,
węższej ścieżce, która, mocą rozkosznego boskiego paradoksu, prowadzi nas na
przestronne miejsce tradycji.
Zatem
mój wniosek brzmi: sam szacunek (ang. reverence) to za mało.
Dobre chęci nie wystarczą. Postępowanie zgodnie z oficjalnymi księgami nie
wystarczy. Jeśli mamy być rzymskimi katolikami, jeśli mamy być dziedzicami i
adresatami naszej wiary, a nie prometejskimi neopelagianami, którzy kształtują
ją według swojej miary, jeśli mamy być naśladowcami Apostołów i wszystkich
świętych, wejście w tradycyjne lex orandi
Kościoła jest w naszych czasach równie konieczne i równie ważne [16]. Jeśli
cokolwiek, to właśnie odkrycie na nowo bogatej, wielowymiarowej, głębokiej,
nierozmazanej symboliki i doktrynalnej pełni świętej liturgii - owocu łagodnego
unoszenia się Ducha Świętego nad wszystkimi
wiekami życia kościelnego – nabrało nowej i wyjątkowej konieczności, jako że
dyktatura relatywizmu zaciska na nas swe szpony w akcie zemsty. Nawet wewnątrz
hierarchii kościelnej są tacy, którzy przehandlują pierworództwo Ewangelii w
zamian za miskę współczesnej breji. Nie tak powinniśmy czynić: przywołajmy
Chrystusa Króla i tradycję Jego Kościoła ku pomocy.
Przychodzą
mi tu na myśl słowa starożytnego męczennika św. Genezjusza: „Nie ma innego
króla poza Chrystusem i choćbym został zamordowany tysiąckroć za Niego, nie
wyrwiecie go z moich ust ni serca [17].” Dzielimy podobny pogląd na tradycyjną
liturgię. Jest to nasz uprzywilejowany dostęp do Chrystusa, który nam się daje
nie tylko poprzez otrzymanie Jego Ciała i Krwi do naszych ust, ale także grzebiąc głęboko w naszych sercach
skarb modlitwy Jego Kościoła. Tej radości, tej perły drogocennej, tego
przewspaniałego dziedzictwa nikt nie może nam zabrać.
Dziękuję
Państwu za uwagę.
Peter Kwasniewski
Tłumaczenie: Marek Kormański
Przypisy:
[1]
Oczywiście prawdą jest, że grunt pod Novus Ordo Missae był przygotowywany przez
kilka lat czy nawet dekad „wstrząsów”, takich jak nieuprawnione wprowadzenie
celebracji versus populum i stopniowa
wernakularyzacja starej Mszy. Jednak były to wciąż zewnętrzne (chociaż
znaczące) zmiany, w porównaniu z wypatroszeniem samego rytu i zastąpienie go potworkiem
autorstwa Consilium, który byłoby jeszcze bardziej ogołocony gdyby nie poprawki
dokonane w ostatniej chwili z polecenia papieża Pawła VI. Te poprawki, mimo iż zostały
wniesione nadal w duchu nowoczesności, przynajmniej zachowały coś z zewnętrznej
struktury: mam tu na myśli bezosobowe Confiteor, w którym zaniechano rozróżnienia
na kapłana i lud, a także pseudożydowskie offertorium.
[2] Zob. The organic development of the liturgy
Alcuina Reida
[3]
Angielskie słowo ancestor (przodek)
pochodzi od łacińskiego antecessor.
[4]
Bóg, którego czcimy, nie jest abstrakcją, ale rzeczywistością z krwi i kości,
którego Wcielenie jest mistycznie kontynuowane w czasie i przestrzeni.
[5]
Bóg sam zapisuje siebie na tabliczkach naszych dusz za pomocą liturgii, która
jest ostateczna i aktywna, tak jak On. Sztuka ikony jest zasadniczo różna od
renesansowej i porenesansowej mentalności obecnej w większości dzieł sztuki
religijnej. Ikonopis nie pragnie przez swoją sztukę wyrazić siebie samego czy
nawet swojej kultury, narodu, miejsca czy czasu. Korzy się on, podążając za
sztywnymi kanonami, które mają na celu odtworzenie na drewnie i w jego duszy osobistej
rzeczywistości kontemplowanej świętej postaci, tak że gdy kończy, efekt
przyciąga odbiorcę bezpośrednio do tego świętego. Nawet jeśli ikony różnią się nieznacznie,
w zależności od tego, kto je pisał, nie są one podpisane, gdyż jej celem jest
oddanie czci Innemu. Ściśle uporządkowany proces pisania ikony można porównać
ze ściśle uporządkowanym procesem odprawiania liturgii: punktem wyjścia jest tradycja
istniejąca przed powstaniem Kościoła, punktem docelowym jest bezpośredni
kontakt ze Świętym. Między tymi punktami ludzie wykonują swoją pracę tak dobrze
jak potrafią, podporządkowując się jednak kanonom i celowi: „schodzą z drogi”.
[6]
Nie chodzi mi o to, że zapożyczanie neutralnych składników kultury i nadawanie
im chrześcijańskiego znaczenia czy kierunku nie ma sensu, gdyż widzimy wysiłki
wielkich misjonarzy, którzy próbowali przemówić do rdzennych ludów poprzez selektywne
zaadaptowanie niektórych ich zwyczajów i artefaktów. Jednak taka inkulturacja z
góry zakłada prawdziwość podstawowych założeń wiary chrześcijańskiej i prawość
jej katolickich wyrażeń, które działają jako aktywne i użyźniające zasady dla
tych, do których trafia słowo. Innymi słowy, prawdziwy misjonarz przynosi rzymską czy bizantyńską liturgię pogańskiemu plemieniu i nawraca ich na nią.
Istniejący liturgiczny ryt jest solidną skałą na której buduje się
inkulturację, magnesem przyciągającym zwyczaje. O tych kwestiach
traktuje mój artykuł “Is ‘Contemporary’
Church Music a Good Example of Inculturation?”
[7]
To porównanie dotyczące liturgii zaczerpnąłem od Joela Morehouse’a. Morehouse pierwotnie wykorzystał to
porównanie odnośnie wielkiego bogactwa muzyki sakralnej, którą nazwał szkoleniem
z zakresu Wielkich Ksiąg, do których katolicy powinni rokrocznie powracać.
[8]
Można się sprzeciwiać, mówiąc że liturgia nigdy nie jest “doskonała”. Jednak
można coś uznać za doskonałe na dwa sposoby. Jedno znaczenie odnosi się tylko i
wyłącznie do liturgii niebiańskiej, która posiada znamię boskiej doskonałości.
Drugie odnosi się do organicznie rozwiniętej liturgii Kościoła na ziemi, która,
jako owoc działania Ducha Świętego (jak naucza Pius XII w Mediator Dei), posiada swoją własną względną doskonałość i nie może
być uznana za nieważną, szkodliwą lub zepsutą. Natomiast teoretycy Novus Ordo,
przede wszystkim Josef Jungmann SI, zbudowali dwie fałszywe teorie: Teorię
Zepsucia (głoszącą, że w pewnym nieokreślonym momencie wczesnego średniowiecza
liturgia zaczęła oddalać się od swego pierwotnego, nieskazitelnego stanu i
rozpoczął się proces zepsucia, który na przestrzeni dziejów tylko się
pogłębiał) i Teorię Pastoralną
(głoszącą, że liturgia musi być przystosowana do mentalności i warunków każdej
epoki i że człowiek nowoczesny, będąc bezprecedensowo różnym od swych przodków,
potrzebuje zdecydowanie innej liturgii). Pierwsza skutkuje rozwojem antykwarianizmu
czy archeologizmu, natomiast druga nieustannym unowocześnianiem. Obydwie teorie
są fałszywe i należy je odrzucić, a ich jad należy usunąć z Mistycznego Ciała.
[9]
Nowa Msza również jest ofiarą in se,
jednak ta dogmatyczna prawda jest przyćmiona na drodze fenomenologii przez
model „braterstwa stołu” obecny w nowym rycie, który jest konsekwencją antropocentrycznego
wypaczenia liturgii polegającego na wszechobecnej nieformalności,
horyzontalności i zeświecczeniu rytu i który jeszcze bardziej owo wypaczenie
pogłębia.
[10]
Przychodzi tu na myśl uwaga Martina Mosebacha, który stwierdził, że problem z
nowym rytem polega na tym, że może
być on odprawiany z czcią (proszę to rozważyć). Joseph Ratzinger dochodzi do
podobnego wniosku w swoim wnikliwym eseju “Obraz świata i człowieka w liturgii
i jego wyraz w muzyce kościelnej” zamieszczonym w Nowa pieśń dla Pana.
[11]
Por. Hbr 13:8 „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki.”
[12]
Sobór trydencki, sesja 22, rozdział 4. W rozdziale 5 ojcowie soborowi
kontynuują: „Święta Matka Kościół (…) zastosował też różne obrzędy, jak święte
błogosławieństwa, światła, okadzania, używanie szat i inne liczne tego rodzaju
rzeczy oparte na zarządzeniach i tradycjach apostolskich. Dzięki temu ma być
podkreślony majestat tak wielkiej ofiary, a dusze wiernych przez te widzialne
znaki religii i pobożności pobudzone do kontemplacji wzniosłych rzeczywistości
zawartych w tej ofierze.”
[13]
To właśnie to, w przeciwieństwie do Novus Ordo, zdaje się przyciągać więcej
kobiet niż mężczyzn i podoba się bardziej współczesnym mieszkańcom Zachodu niż
tym, na których nie oddziałuje już zachodnia nowoczesność.
[14] Zob. Peter
Kwasniewski „The Reform of the Lectionary” w:
Liturgy in the Twenty-First Century: Contemporary Issues and Perspectives, str.
287–320; idem, “Not Just More Scripture, But Different Scripture”, przedmowa do
Index
Lectionum: A Comparative Table of Readings for the Ordinary and Extraordinary
Forms of the Roman Rite, vii–xxix Matthew P. Hazella; idem, “The Omission that
Haunts the Church—1 Corinthians 11:27-29”; “On the Inclusion of 1
Corinthians 11:27-29 in the Ordinary Form” Matthew Hazella.
[15]
Mianowicie dokładnie tymi błędami, które są potępione w Quanta Cura i Syllabusie
błędów Piusa IX, a także w wielkich encyklikach Leona XIII, Piusa X i Piusa
XI.
[16]
Bez tej ciągłości w ortodoksji (oznaczającej zarówno prawowity kult oraz prawowitą wiarę), grozi nam, iż
zapragniemy wybrać lub stworzyć jakby nową religię, która posiada pewne uroki
starej, lecz skłania się w sposób otwarty bądź subtelny w stronę modernizmu.
[17]
Zob. tradycyjne Martyrologium Rzymskie
z 25 sierpnia.