
Podstawową kwestią, którą należy rozumieć, uczestnicząc we Mszy Świętej,
jest ta, że przez nią biorę udział w sprawowanej na sposób bezkrwawy Ofierze
Jezusa Chrystusa, którą On sam składa na krzyżu za moje grzechy. Czy do
rozumienia tej prawdy konieczne jest jednoczesne dosłowne rozumienie każdego
wypowiadanego przez kapłana słowa? Można mieć wobec powyższego uzasadnione
wątpliwości. Zobaczmy, że we wszystkich kościołach Msza Święta sprawowana jest
powszechnie w językach narodowych. Każdy wierny, rozumie każde wypowiadane w
czasie niej słowo. Dlaczego zatem dzieje się tak, że dramatycznie spada
świadomość tego, w czym się uczestniczy? Przecież wszyscy wszystko rozumieją.
Owszem, słowa tak, ale sensu już nie. To jest trochę tak, jak w pewnym
powiedzeniu, bardzo popularnym w mojej rodzinie, że każdy wszystko „rozumie,
tylko pojąć nie może”.
Wypływa stąd prosty wniosek, że gdyby literalne rozumienie wypowiadanych
słów było tożsame z ich pojęciowym, czy w przypadku liturgii, mistagogicznym
rozumieniem, każdy uczestnik liturgii sprawowanej w języku ojczystym, co do
zasady rozumiałby jednocześnie, w czym uczestniczy. Tak jednak niestety nie jest.
Jestem nauczycielem religii w jednym z liceów. Kiedy tłumaczę uczniom, że
Msza Święta to nie tylko wspominanie ofiary Pana Jezusa na krzyżu jako
wydarzenia historycznego, ani nawet jej powtórzenie, ale że jest to sakramentalne
uobecnienie tej ofiary, tak że kiedy sprawowana jest Eucharystia, to wówczas
niemalże stoimy pod krzyżem, na którym w tym momencie umiera za nas Chrystus,
to tylko widzę, jak uczniowie coraz szerzej otwierają oczy, zapewne
zastanawiając się, czy aby na pewno słyszą to, co słyszą. Dzieje się tak,
ponieważ coraz częściej oni po prostu o tym nie wiedzą. A przecież tyle razy
uczestniczyli we Mszy Świętej, tyle razy słuchali tych samych świętych tekstów,
wygłaszanych im w zrozumiałym przecież dla nich języku – niektórzy z nich znają
nawet całe passusy wyjęte z nigryków mszy na pamięć. Ale jednocześnie
niejednokrotnie nie rozumieją tego, czym Eucharystia jest w swojej istocie, a
przynajmniej nie widać tego po podejmowanych przez nich wyborach życiowych.
Oczywiście nie można uogólniać. Nie wszyscy uczestnicy mszy, nie rozumieją
tego, w czym biorą udział. Chcę jednak pokazać bardzo prosto, że wprowadzenie
języków narodowych do liturgii wcale nie rozwiązało problemu rozumienia Mszy Świętej. Mowa
ojczysta oczywiście jest w stanie nam w tym pomóc, jest w stanie podprowadzić
do istoty danych tajemnic wiary, ale tylko te osoby, które naprawdę chcą z tego
skorzystać. Tych, którzy się zaangażują. Nie można z kolei zgodzić się z tym,
że skoro msza jest po polsku, to problemu nie ma, bo wszyscy wszystko doskonale
rozumieją.
W zasadzie problem tak naprawdę nie leży w samym języku, ale w katechezie,
w tym że w tzw. międzyczasie cała mistagogia świętych obrzędów zniknęła gdzieś z
homilii, ze spotkań młodzieżowych, z sal szkolnych. Nie jest też rozwiązaniem,
że jeśli się czegoś nie rozumie, to trzeba to usunąć lub koniecznie zamienić na
coś innego, jak chciałby tego dzisiejszy świat. Taką mamy obecnie mentalność. Natomiast,
jeśli się czegoś nie rozumie, to trzeba to komuś zwyczajnie wytłumaczyć. Musimy
nieustannie przypominać wiernym prawdę dotyczącą Eucharystii, prawdę o realnej
obecności, o tym, że Eucharystia jest sakramentalnym uobecnieniem męki i
śmierci Jezusa Chrystusa. Jeśli każdy będzie o tym pamiętał przychodząc na
mszę, to niezależnie od tego, w jakim języku będzie sprawowana, będzie mógł
powiedzieć, że istotnie rozumie, w czym uczestniczy.
Kolejnym zarzutem wobec łaciny jest to, że nie pozwala ona wiernym czynnie
uczestniczyć we mszy świętej. Pominę fakt, że wierni, którzy przychodzą na
sprawowane przeze mnie msze trydenckie całkiem zgrabnie potrafią wspólnie
wyrecytować po łacinie nawet niedzielne wyznanie wiary. Wielu księży
zajmujących się tradycyjnym duszpasterstwem zauważa także, że nie ma żadnego
problemu z włączaniem się wiernych chociażby w śpiew ordynarium mszy,
gdzieniegdzie zaś też proprium mszalnego. Ktoś wysunął kiedyś nawet taką
hipotezę, że gdyby msze w parafiach przed Soborem wyglądały tak, jak wyglądają
obecnie w środowiskach, które skupiają się wokół liturgii w Nadzwyczajnej
Formie Rytu Rzymskiego, to wówczas żadna reforma liturgiczna nie byłaby wcale potrzebna.
Nie chcę jednak wchodzić w dyskusję na temat reformy i jej zasadności, gdyż nie
ona jest tutaj najważniejsza, ale raczej samo rozumienie tego, czego od
liturgii oczekiwał ostatni Sobór, szczególnie wtedy, gdy postulował „czynne
uczestnictwo” wiernych, o którym czytamy w Sacrosanctum concilium.
Trzeba powiedzieć wyraźnie, że pojęcie participatio actuosa wcale
nie jest oryginalnym pomysłem Soboru Watykańskiego II, jak powszechnie uważa
się w pewnych kręgach. Wyrażenie to wprowadził na stałe do myśli teologicznej
już na początku XX w. św. Pius X w swoim motu proprio Tra le
sollecitudini poświęconym muzyce kościelnej. Wynika z niego, że czynny
udział w liturgii to nie koniecznie to samo, co wspólne wstawanie, klękanie,
recytowanie określonych tekstów czy bardziej aktywne zewnętrznie angażowanie
się w przebieg liturgii eucharystycznej. Zdaniem papieża z definicji czynny
udział w liturgii oznacza wszystko to, co stanowi „źródło” służące „rozkwitowi” i „utrzymaniu” ducha „prawdziwie
chrześcijańskiego”. Jeśli więc spojrzeć na pojęcie czynnego uczestnictwa zgodnie
z paradygmatem hermeneutyki ciągłości, Soborowe wezwanie do czynnego
uczestnictwa wcale nie musi oznaczać wprost pewnych zewnętrznych form udziału w
zgromadzeniu wiernych, musi natomiast oznaczać zawsze duchowe, czyli wewnętrzne
zaangażowanie, polegające na współuczestnictwie w tym, czym Eucharystia jest sama
w sobie, a więc na świadomym uczestnictwie w męce Chrystusa. Łączy się to
wyraźnie z tym, co powiedziałem wcześniej na temat podstawowej prawdy skrywanej
pod gestami i formułami liturgicznymi: Msza Święta jest uobecnieniem ofiary
krzyżowej Chrystusa, a zatem uczestniczyć w niej czynnie, oznacza przede
wszystkim duchowo, wewnętrznie łączyć się z tym wydarzeniem z zachowaniem
pełnej świadomości tego, w czym bierze się udział. A nie siedzenie na mszy jak
na tureckim kazaniu.
Oczywiście, ktoś podpowie nam za chwilę zasadę, że to, co w sercu, wyraża
się też na zewnątrz. Owszem, tyle że nie będzie to oznaczać z automatu, że
nasze zewnętrzne, efektowne zaangażowanie w liturgię jest zawsze przejawem wewnętrznego,
efektywnego udziału w ofierze Chrystusa. I odwrotnie. Bo przecież sposób
wyrażania na zewnątrz tego, co przeżywa się duchowo może przybierać różne
formy. Nie musi być „żywe” czy „ekspresyjne”. Do mnie osobiście pewne
zewnętrzne sposoby manifestowania pobożności, znane z niektórych wspólnot
religijnych, w ogóle nie przemawiają. I takich ludzi jest więcej. Natomiast
wielu współczesnych duszpasterzy pomija pewną podstawową prawdę
antropologiczną, dotyczącą tego, że ludzie są różni. Nie wszystkich przybliża
do Boga radosny śpiew, klaskanie czy taniec, nawet jeśli jest to młodzież,
która obecnie jest już zupełnie inna niż w latach 80-90. A często takich ludzi,
innych charakterologicznie, traktuje się z góry jako „zamkniętych na działanie
Ducha Świętego”, choć w rzeczywistości mogą być na Niego otwarci o wiele
bardziej niż nie jeden taki z pozoru „rozradowany w Duchu Świętym”.
Zawsze zastanawiam się, dlaczego w niektórych kapłanach wykształtowała się
postawa odrzucania mszy trydenckiej z zasady. Wydaje się, że duszpastersko
pożądane są wszystkie metody pracy z wiernymi, które spełniają dwa podstawowe
warunki: są zgodne z nauką Kościoła – a nie ma chyba niczego bardziej z nią zgodnego
niż katolicka msza – i po drugie, pomagają ludziom zbliżyć się do Boga. Jeśli
więc msza trydencka pomaga wiernym zbliżać się do Boga i przez to uświęcać, co
jest jednym z celów liturgii samej w sobie, a przy tym towarzyszy jej
odpowiednia katecheza chroniąca przed wypaczonym jej rozumieniem, to już
naprawdę nie wiem, w imię czego ludziom się jej odmawia.
Na marginesie zaznaczam przy tym jeszcze raz, że bardzo ważna jest tutaj
katecheza, gdyż tak jak do różnych grup charyzmatycznych tak i do wspólnot
tradycyjnych bardzo chętnie dołączają się przy okazji ludzie o niekiedy
niezrozumiałych, nie mających oparcia w nauczaniu Kościoła przekonaniach
religijnych.
Oczywistym jest, że liturgia według usus antiquor nie do wszystkich
przemawia od razu. Z pewnością dlatego, że jest ona również swego rodzaju stylem czy też sposobem przeżywania
liturgii odmiennym od tego, jaki znamy powszechnie z naszych kościołów.
Odważyłbym się nazwać go dosłownie przeżywaniem według ducha Golgoty. Kiedy
sięgniemy do opisu męki Pańskiej, spostrzeżemy, że stojący pod krzyżem
bohaterowie biblijni, byli niemymi świadkami ostatnich chwil życia Chrystusa.
Ich udziału w tym wydarzeniu zbawczym z pewnością nie można by określić mianem
„czynnego uczestnictwa” w powszechnie przyjętym popularnym rozumieniu tego
określenia. Jednakże nie ma wątpliwości, że było to uczestnictwo głębokie i
czynne w pełni tego słowa znaczeniu, czy też, szczególnie w przypadku Maryi,
wręcz współuczestnictwo. Mimo panującej tam ciszy i pozornego braku
zaangażowania.
Jeśli mowa już o ciszy, to tak naprawdę to całe mnóstwo łaciny, o które się
tu rozchodzi, bardzo często w samym przebiegu mszy trydenckiej jest po prostu skryte
przed wiernymi za tzw. „ikonostasem Zachodu”, którym jest święte milczenie
Kanonu. Dzieje się tak właśnie po to, aby wiernym dać możliwość zgłębienia
tajemnicy, w której biorą udział, by dać im możliwość skupienia myśli i
prawdziwie pełnego, także duchowego, zaangażowania w tajemnicę odkupienia. Obecnie
można czasami odnieść wrażenie, że liturgia w usus recentior jest
przegadana, a z całą pewnością jest w niej proporcjonalnie mniej ciszy niż w
liturgii trydenckiej. Nawet te krótkie pauzy przed aktem pokuty, oracjami, po
słowie Bożym czy po komunii nie są w stanie wielu wiernym zrekompensować tego,
co mają w nadzwyczajnej formie. A z pewnością w czasie Mszy Świętej potrzeba
też czasu na refleksję nad tajemnicami wiary. Uświadamiają nam to bohaterowie
spod krzyża, którzy z pewnością rozumieli, w czym uczestniczą, choć może nie do
końca, dlaczego odbywa się to w taki a nie inny sposób.
I tu pojawia się pewien wątek bardzo ważny dla mnie osobiście. Otóż pragnę
podzielić się z wszystkimi tym, że liturgia sprawowana po łacinie nauczyła mnie w pewnym
sensie także pokory w podejściu do kwestii samej wiary. W wierze mamy bowiem wiele
różnych prawd objawionych, mniej lub bardziej pojmowalnych rozumowo, jak też i
wiele zasad moralnych, które nie zawsze można prosto zastosować w życiu
codziennym. Gdy współczesny człowiek czegoś w swojej wierze nie rozumie, nie
umie sobie tego logicznie wytłumaczyć, często się wobec takiej wiary
dystansuje, traci pewność a czasami może nawet z taką wiarą zrywa.
Należy natomiast pamiętać i o tym przypomniała mi msza trydencka, że wiara
nie jest tylko zbiorem pewnych religijnych tez, które można przyjąć lub
odrzucić, ale wypływa przede wszystkim ze spotkania z Bogiem, który nam się
objawia przez te prawdy. Jeśli ja wiem, że Bóg jest kimś z definicji najdoskonalszym,
kimś, kto nie chce mojej zguby, ale mojego szczęścia, to jeśli mi coś objawia,
to ja przyjmuję to na zasadzie jego autorytetu, ze względu na Niego samego, jako
coś dla siebie najlepszego. Zaczynam Bogu ufać, zawierzam Mu, nawet wtedy, gdy
do końca nie rozumiem tego, dlaczego w moim życiu musi być właśnie tak a nie
inaczej. W wierze w rzeczy samej mamy prawo pytać i dociekać rozumem
poszczególnych prawd wiary, na ile to tylko możliwe, ale pod warunkiem, że
najpierw żyję w prawdziwej zarzyłości z Chrystusem, gdyż wówczas pewne
niezrozumienie czy nieumiejętność dopatrzenia się logiki w konkrecie dogmatu
nie będzie wystawianiem mojej wiary na próbę.
To właśnie pozwoliła mi zrozumieć liturgia trydencka, właśnie ta sprawowana
w pozornie niezrozumiałym języku. Bóg daje mi się poznać, ale mimo tego, zawsze
pozostaje dla mnie pewną tajemnicą, której nie jestem w stanie do końca
zgłębić. Łacina jest tu symbolem tego, co jest człowiekowi w Bogu nieznane i
tajemnicze. Uczestnicząc w liturgii, wiem, że Chrystus za mnie umiera z
miłości. Dlatego ufam mu, łącząc się z Jego ofiarą, zawierzam mu całe swoje
życie. Tak jak pod krzyżem niewiasty i Jan uczestniczą w dziele zbawienia, może
nie rozumiejąc, dlaczego dokonuje się ono na sposób tak nielogiczny,
niedorzeczny czy wręcz gorszący, tak jak w życiu codziennym, wiem, że Bóg mnie
kocha, a jednocześnie doświadczam w nim pewnych trudnych rzeczy, takich jak
choroby, cierpienia, samotność, które nie zawsze jest mi z tą miłością łatwo
uzgodnić, tak też i uczestnicząc w liturgii w starym stylu wiem, czym ona jest
w swej głębi, mimo że słyszę w niej słowa wypowiadane w niezrozumiałym dla mnie
wprost języku. Nie są to jednak słowa nieznane, „których by dźwięku nie
usłyszano” (Ps 19, 4). To słowa, które uczą mnie, że w wierze nie wszystko
trzeba rozumieć od razu i w każdym szczególe, że wszystko, co Bóg daje, nawet
jeśli wydaje mi się to niewłaściwe, służy mojemu wzrostowi, szczęściu, po
prostu zbawieniu. A zatem, podsumowując, tak po mojemu, to właśnie łacina
sprawia, że to, co w liturgii i wierze jest na pozór niezrozumiałe, staje się w
niej wreszcie w pełni jasne i oczywiste.
Ks. Dawid Karaś