Cantabiles
mihi erant justificationes tuae in loco peregrinationis meae.
Twoje ustawy stały się dla mnie pieśniami na miejscu mego pielgrzymowania. – Psalm 118:54
Gdyby
ktoś chciał opisać Mszę cichą jednym słowem, mógłby to być POKÓJ. A gdyby ktoś
szukał słowa do opisania Mszy śpiewanej, mogłaby to być CHWAŁA. Są to dwa
aspekty tajemnicy ogłoszonej w pieśni aniołów: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania” (Łk 2:14). Bóg na wysokości
zasługuje, by otrzymać ofiarę z tego co jest najpiękniejsze i najdostojniejsze,
co widzimy w Missa cantata, jeszcze
bardziej w Mszy solennej, a najbardziej w Mszy pontyfikalnej. Równie prawdziwe
jest, że Syn Boży zamieszkał między nami jako Syn Człowieczy, z cichą pokorą
ukazaną w cichej modlitwie i szlachetniej prostocie Mszy cichej [1]. Bez
względu na to, czy jest cicha czy solenna, pełna przepychu czy pełna ciszy,
tradycyjna Msza wprawia wiernego w stan rozmodlonej uwagi i pozostawia go w
stanie prostodusznej adoracji [2].
Kontemplacja
jest spojrzeniem wiary utkwionym w Jezusa Chrystusa. "Wpatruję
się w Niego, a On wpatruje się we mnie" - mówił w czasach swego
świętego proboszcza wieśniak w Ars modlący się przed tabernakulum. (…)
Kontemplacja kieruje również wzrok na tajemnice życia Chrystusa. W
ten sposób uczy "wewnętrznego poznania Pana", by Go coraz bardziej
kochać i iść za Nim. (KKK 2715)
Msza
śpiewana była, i w pewnym sensie nadal jest, liturgią normatywną rytu rzymskiego.
Nawet liturgie wschodnie są śpiewane co do zasady i to samo niegdyś tyczyło się
liturgii rzymskiej. Jej forma śpiewana znacznie poprzedza rozwój Mszy
recytowanej i według Magisterium jest nadal
wzorem, kiedy zachodzą dogodne okoliczności do jej odprawienia [3].
Niestety,
mentalność, według której Msza recytowana jest normą, jest bardzo silna i cechuje
wielu ludzi. Przyjaciółka napisała mi, że w jej lokalnej wspólnocie związanej z
tradycyjną Mszą około 40 osób uczęszcza na niedzielną Mszę solenną, a podczas
Mszy cichej kościół jest wypełniony po brzegi. Ludziom podoba się, że jest ona
odprawiana wcześniej, cisza pozwala na osobistą modlitwę, a sama liturgia nie
trwa zbyt długo. Taka reakcja, natomiast, może sygnalizować kilka rzeczy.
Po
pierwsze, nie można zaprzeczyć, że ludzie Zachodniego świata (zwłaszcza Amerykanie)
na ogół nie są cierpliwi, jeśli chodzi o uroczyste czy religijne ceremonie i
woleliby raczej spełnić swój obowiązek tak efektywnie, jak to tylko możliwe.
Liturgia śpiewana w całości z Liber
Usualis, wspaniałe śpiewy między lekcjami – chodzi o Graduał i Alleluja lub
Graduał i Traktus lub paschalne podwójne Alleluja – bez wątpienia byłyby dla
niektórych niczym odwiedziny w czyśćcu. Msza śpiewana jest ucztą dla zmysłów i
ducha, ale wymaga zdecydowanie więcej pracy, żeby ją przygotować i więcej wolnego
czasu, żeby ją docenić, a zapracowani Amerykanie często nie są skłonni, żeby
poświęcić więcej wysiłku lub więcej czasu.
Drugim
problemem, związanym z poprzednią kwestią, jest skandaliczny brak muzycznej
edukacji zarówno pośród duchowieństwa jak i świeckich, co skutecznie zraża
przed podejmowaniem prób śpiewania Mszy. Czasami być może po prostu brakuje
źródeł muzycznych, jednak w większości przypadków problemem jest mieszanka
niedorzecznych oczekiwań oraz ludzi, którzy są trochę leniwi. Śpiewana Msza nie
musi brzmieć jak nagrywana w studiu. Wystarczy, że wszystko, co powinno być
śpiewane, jest śpiewane, stosując właściwe teksty i mniej więcej dobre melodie.
Trzecia
i najbardziej głęboka kwestia jest następująca: przywiązanie do Mszy cichej
jest dowodem świadczącym jak bardzo ludzie łakną ciszy i pewnego rodzaju
samotności. Wielu Msza tradycyjna przyciąga właśnie tym, że jest i odbiera się
ją jako niespieszne, szczere, intymne spotkanie z Bogiem, jak Mojżesza z
krzewem gorejącym. To forma kultu, która jest całkowicie oddana Jemu i wywołuje
w każdym wiernym synowski strach, cichą cześć dla Pana nieba i ziemi. Sama
postawa księdza i długie chwile ciszy podkreślają, że w tej liturgii nie chodzi
o wiernych (jedynie w tym stopniu w jakim należą oni do Boga), lecz tylko i
wyłącznie o Niego. W istocie, ta forma Mszy jest tak teocentryczna, że w pewnym
sensie, to co wierni myślą czy czują, zdaje się być zupełnie nieważne – jest to
bardzo wyzwalające. Jak wielkie poczucie wolności daje świadomość, że można po
prostu wejść do kościoła, uklęknąć i zostać ogarniętym wielką modlitwą
Wieczystego Najwyższego Kapłana, ofiarą, która jest wspanialsza i donioślejsza
niż ty i twoja podłość, a mimo tego nadal jesteś zaproszony do tego, by
dorzucić swój wdowi grosz, wiedząc, że Chrystus go przyjmie i pomnoży!
Wszystko
to jest obecne zarówno w cichej oraz solennej Mszy tradycyjnej, ale nie
w zreformowanej liturgii, w której chodzi przede wszystkim o to, by stworzyć więź
z wiernymi obecnymi na nabożeństwie i zachęcić ich do działania. W tej liturgii
wierny jest postawiony na świeczniku, staje się obiektem próśb i podmiotem wymagań,
jest poganiany aż do czasu Komunii, a jednocześnie przyzwyczaja się go, by czuł
się swobodnie w strefie sacrum. Wpaja
mu się niewiele, jeśli w ogóle, strachu i zadziwienia, które powinny stać się
naszą postawą względem mysterium
tremendum et fascinans.
Zatem
można się zastanowić, czy ci, którzy obstają przy cichej Mszy, nawet w
niedziele i święta, i być może myślą bez entuzjazmu o Mszy solennej, być może
nie modlą się dostatecznie poza Mszą
Świętą. Skutkuje to tym, że cicha Msza staje się codzienną lub cotygodniową
skoncentrowaną dawką modlitwy, wystarczająco silną żeby uzupełnić braki
wartości odżywiających duszę spowodowane sposobem życia. W życiu osoby
przywiązanej do Pana różnymi więzami miłości – takimi jak Jutrznią, Nieszporami
czy innymi krótszymi modlitwami Liturgii Godzin, lectio divina, czytaniem duchowym, adoracją eucharystyczną czy różańcem,
żeby wymienić najmocniejsze – nie ma przeszkód, żeby Najświętsza Ofiara Mszy
Świętej była naprawdę tym, czym jest: szczytem, fons et culmen vitae Christianae, czasem, by „dać z siebie
wszystko”.
Jak
wiemy „zestaw czterech pieśni”, który obecnie dominuje prawie we wszystkich
parafiach z formą zwyczajną nie jest nowym wynalazkiem buntowniczych lat
sześćdziesiątych, lecz wywodzi się z pozwolenia na śpiew pieśni w językach
narodowych podczas cichych Mszy w dekadach poprzedzających
Sobór Watykański II. Aby rozwiązać problem wspólnotowego sentymentalizmu, który
nie odpowiadał publicznemu, formalnemu i obiektywnemu charakterowi liturgii, a
także autentycznemu uczestnictwu ludzi w liturgii takiej jaka jest [4], sam Sobór wezwał do stosowania chorału
gregoriańskiego, renesansowej polifonii i współczesnej muzyki sakralnej, która bierze
wzór z tych wspaniałych kompozycji z przeszłości i naśladuje to, co w nich
najlepsze. Co tragiczne, pozostaliśmy w rzeczywistości „zestawu czterech
pieśni”, z tym wyjątkiem, że dawny, kiczowaty, wiktoriański styl został
zastąpiony stylem pseudoludowym czy też soft rockowym. Nie nastąpiła żadna
formalna zmiana, lecz zaledwie materialna zamiana. Żadne podstawowe założenia
oraz oczekiwania się nie zmieniły, a apel, by wierni zaangażowali się w
liturgię, tak żeby mogli przeżywać prawdziwe vita liturgica, przeszedł bez echa.
Oczywiście
można ubrać Mszę cichą w wartościową muzykę, śpiewając odpowiednie pieśni (Adoro te, Ave verum corpus, itd.), wybierając odpowiednią muzykę organową i
hymny, jednak to wszystko jest dalekie od Mszy śpiewanej czy solennej, w której
muzyka jest liturgią, a liturgia muzyką.
Jeśli
dzisiaj nie weźmiemy wystarczająco poważnie różnicy między śpiewaniem Mszy i śpiewaniem
na Mszy, czy też między podniosłą, publiczną celebracją a okrojoną,
prywatną celebracją, znajdziemy się w niebezpieczeństwie powtórzenia nowej
formy katolicyzmu lat pięćdziesiątych. Zaryzykujemy, że znów rozsypie się on
jak domek z kart z powodu odrzucenia pełni
naszej tradycji liturgicznej [5]. Święta liturgia, tak często jak to tylko
możliwe, musi być celebrowana w pełni,
z zachowaniem jej rytualnej i muzycznej integralności, jeśli mamy nadal żywić
nadzieję na odrodzenie godne naszej tradycji i na upowszechnienie skutecznego
lekarstwa na truciznę racjonalizmu i utylitaryzmu, które wkradły się w prawie
że każdy aspekt nowoczesnego życia. Liturgię trzeba postrzegać nie tylko jako
prawdę, ale jako wspaniałość prawdy, ukazanie się chwały Boga.
Mój
syn ostatnio czytał życie św. Huguesa (Hugona) z Lincoln i pokazał mi niezwykle
interesujący fragment:
Św.
Hugon nigdy nie zapomniał o tym, że biskup powinien przede wszystkim dawać
przykład w dziedzinie liturgii. Nigdy nie pozwolił na najmniejsze zamieszanie
podczas śpiewania Oficjum. Kiedyś asystował do Mszy z innym biskupem, Hugonem
de Nonant z Coventry. Następnie mieli spożyć wieczerzę z Królem. Aby nie
opóźniać rozpoczęcia królewskiej wieczerzy, Biskup Coventry chciał odprawić
Mszę cichą i zaczął czytać Introit z Mszy o Wyznawcy, Os justi. Św. Hugon nic sobie z tego nie zrobił i zaczął śpiewać
Introit bez pominięcia żadnej nuty. Jak św. Dominik, który śpiewał swoją Mszę codzienną,
św. Hugon zdawał się przestrzegać doskonałej zasady, odwrotnej do tej, którą
stosuje się dzisiaj: nie mów Mszy, jeśli możesz ją zaśpiewać. Można sobie
wyobrazić jakie zdanie miałby św. Hugon o licznych parafiach, gdzie Mszy się
nie śpiewa, nawet w niedziele i święta.[6]
Artykuł
nie ma na celu przedstawienia argumentów przeciwko cichym Mszom w tygodniu lub
Mszom „prywatnym”, które mają swoje miejsce w Kościele i własne, medytacyjne piękno
[7]. Jest to raczej apel, aby ubogacić nasz wspólnotowy kult w niedziele i
święta, żebyśmy mogli świętować te dni odpowiednio uroczyście, korzystając ze
wszystkich sił ciała i duszy, a także wykorzystać wszystkie dary naszej wiary.
Peter Kwasniewski
Przypisy:
[1]
Chciałbym zauważyć, że użyłem tutaj wyrażenia „szlachetna prostota”, która nie
może być wyrażona przez odartą z piękna liturgię, która czystość, intensywność
i „gęstość” liturgii tradycyjnej zamieniła na prostactwo, płytkość i banalność.
Jednak właśnie to stara liturgia wyraża lepiej to, co tajemnicze i nieopisane,
i w ten sposób trafia do dusz na głębszym poziomie skuteczniej niż nowe
nabożeństwa.
[2]
Oczywiście, opiekowanie się dziećmi może rozpraszać, ale nawet rodzice znajdują
okazję, żeby pomodlić się czasami na tradycyjnej Mszy i docenić jak porządkuje,
ucisza i ożywia duszę.
[3] Warto zapoznać się z moją serią artykułów: (1) “Song Befits the
Lover”: Understanding the Place of Gregorian Chant in the Mass, (2) Why Gregorian
Chant? And Why Sung by the People? oraz (3) How We Should
Sing—And Why People Don’t Sing. Sobór Watykański II, w jednym ze swoich „szczerych”
ustępów, mianowicie w rozdziale 6 Sacrosanctum
Concilium, nawet uznał Mszę śpiewaną jako ideał, ale lepiej nie mówić o tym
liturgistom: nie lubią jak im się przypomina o tej wcześniejszej fazie w
teilhardiańskiej rewolucji w kwestii kosmicznej świadomości. Taki krok grozi
dopięciem łatki jakiegoś barokowego prymasa, który cudem przetrwał do naszych
czasów.
[5]
Nie twierdzę, że katolicyzm lat pięćdziesiątych nie był silniejszy i zdrowszy
od dzisiejszego. Zaprzeczać temu zakrawałoby na idiotyzm. Martwi mnie raczej
to, że niektóre pożałowania godne przyzwyczajenia lub zwyczaje, które już
istniały w latach pięćdziesiątych, doprowadziły do radykalizmu, obojętności i
apostazji, które miały miejsce w późniejszym czasie.
[6]
Cytat pochodzi ze świetnej książki Neglected
Saints autorstwa E. I. Watkin (Nowy Jork: Sheed & Ward, 1955),
63–64.
Tłumaczenie: Marek Kormański
Zdjęcie: Joseph Shaw