Tradycjonalista, ale nie obcy na tym świecie,
jak niektórzy z nas chcieliby być w czasie zniszczeń i
prześladowań.
Mówienie o tradycjonaliście wygląda trochę tak jak siedemdziesiąt
lat temu, kiedy Leo Longanesi powiedział „Porozmawiajmy o słoniu” (1). Złe
nawyki w rozumowaniu nie zmieniły się i Włochy rozdarte między faszyzmem i
antyfaszyzmem, które były jednocześnie trochę katolickie, apostolskie i
rzymskie, przypominają w ogromnym stopniu dzisiejszy Kościół, który tak czy
siak jest zawsze trochę włoski. Właśnie tym czasie Longanesi piętnuje
publicznie wybryki i hipokryzję inteligencji, która wolała przechwalać się podczas
dyskusji na egzotyczne tematy, uwielbiała „mówić o słoniu” zamiast o oszpeceniu,
którego była ofiarą i winowajcą. W ten sam sposób w dzisiejszym Kościele robi
dobre wrażenie ten kto woli „mówić o tradycjonaliście” zamiast poddać się radosnej atmosferze autodestrukcji
w której, jak to się mówi, „śpiewają i niosą krzyż” (2).
Łatwo można mówić „tradycjonalista” z tą samą beztroską z jaką
wypowiedział te słowa Duclos Longanesiego. „Panowie, porozmawiajmy o słoniu –
mówił niezwykły jegomość – jest to jedyne dość ważne zwierzę, o którym możemy
mówić nie narażając się na niebezpieczeństwo w dzisiejszych czasach”.
Jednakże tradycjonalista, jeśli chcemy go naprawdę poznać, nie jest
zwierzęciem o którym można mówić odwołując się do banałów. Nie jest tym kogo piętnuje
się w kazaniach i rozmowach przy stole w Domu Świętej Marty, nie jest on jednym
z tych zrzęd z przeglądów prasowych przedstawianych w mediach, nie jest jednym
z miłośników socjologii przywiązanych do ciągle zmieniających się teorii, które
znajdują się w stanie permanentnej ewolucji, nie jest jednym z biskupów, którzy
wydają żałosne akty ekskomuniki przeciwko wiernym, którzy ośmielają się
uczęszczać na Mszę Świętą Wszechczasów. Nie jest żadną z tych osób, ani wieloma
innymi.
Tradycjonalista nie jest tym kim się zdaje być. Jest on w
„tajemniczej i niezbywalnej zażyłości” z rzeczą, której już nie posiada, jest
przystanią dla więzi łączącej niebo i ziemię w czasach zapomnienia wywołanego
przez ziemskie pożądliwości, które przeniknęły do świątyni: a to jego ubóstwo,
ta jego samotność, tworzą miejsce dla ciała i duszy, żeby mogły doświadczyć wielkości
lub nędzy, spotkać swe zbawienie lub zgubę. Skałą, na której może się uratować
lub rozbić jest życie ewangeliczne w świecie, nie będąc ze świata.
Pokusa wycofania się gdzie indziej, aby zachować ziemską czystość, która nie istnieje, jest sygnałem alarmowym i zwycięża tradycjonalistę z dużą
łatwością. W ten sam sposób niektórzy tradycjonaliści wolą żyć w czarno-białym
świecie, w którym nawet kolor niemalże wyszedł z mody. Kończą na tym, że
uprawiają ogród którego inni ludzie, czyli moderniści, nie mogą ani oglądać,
ani cieszyć się ze skarbów które tam rosną, nawet gdyby chcieli. Pogarda dla
siostry Cristiny, która naśladuje Madonnę (piosenkarkę) znaczy niewiele lub
zupełnie nic, jeśli nie rozumie się skąd pochodzi ten fenomen. Życie w świecie
oznacza narażenie się na ryzyko zakażenia, wiedząc że lekarstwem jest nie
należeć do niego. Można być albo człowiekiem współczesnym swoim czasom, nawet
jeśli się walczy przeciwko nim, albo stać się kustoszem muzeum w którym przeszłość
przestaje żyć i tworzyć tradycję, skoro nie ma już dla niej serca.
Przeznaczeniem tradycjonalisty jest zachowywać równowagę, tak jak w
przypadku jednego z kościołów, które Proust chronił przed pazernością świeckiego
państwa w artykule z 16 sierpnia 1904 roku, który pojawił się w Le Figaro
i nosił tytuł: „Śmierć katedr”:
„A zatem lepiej jest zniszczyć kościół niż go zbezcześcić. Dopóki
odprawia się tam Mszę Świętą, nawet jeśli jest on okaleczony, zachowuje swoje
życie. Od dnia, w którym zostaje zbezczeszczony, kościół jest martwy i nawet
jeśli będzie chroniony jako historyczny pomnik oburzających celebracji, nie będzie
niczym więcej jak tylko muzeum. (…) Kiedy Ofiara Ciała i Krwi Chrystusa, Ofiara
Mszy Świętej przestaje być sprawowana w kościołach, tracą one swoje życie.”
Z drugiej strony trzeba przyznać, że syrena wzywająca do wycofania
się gdzieś indziej jest tak bardzo kusząca w dzisiejszych czasach, skoro sam Kościół
jest bezczeszczony przez akty zdrady własnych dzieci i pasterzy. Strażnik
tradycji przeżywa dziś dramat z pierwszych linijek Psalmu 11: „Salvum me fac,
Dómine, quóniam deficit sanctus, quóniam diminúte sunt veritátes a filiis
hóminum” (Ratuj, Panie, bo nie ma pobożnych, zabrakło wiernych wśród
ludzi), których ocenia się poprzez pryzmat czasu w której nie ma już świętych.
Szczerość liczy się coraz mniej pośród synów ludzkich a kto powinien strzec
czystości prawdy mówi „wargami podstępnymi”.
To jest źródło wielkiej pokusy: zadać pytanie Psalmisty Bogu, ale odpowiedzieć
na nie własnymi słowami. Dylemat, który stanowi o tradycjonaliście jako takim, świadomość
bycia tym co stracił jest także to, że musi zdecydować czy kochać jeszcze Kościół,
który stał się nieodpowiedzialną macochą lub zatracić się w żarliwym i gorzkim
żalu względem Kościoła, który kiedyś był matką i nauczycielką. Ten obcy w
Kościele nie może uciec od wyboru narzuconego przez czasy w których żyje,
mianowicie: czy zatrzymać dla siebie skarb, czy też odnieść go, przez nawę i
pod łukami, przed ołtarz z którego został strącony. Jeśli on ma w sobie miłość,
podzieli między braci ziarno, które zdołał uratować. Jeśli jej nie ma, zachowa
je dla siebie, nieuleczalnie kończąc na tym, że będzie formować ten skarb na
swój obraz i podobieństwo i uczyni go jałowym.
Ten, kto zbeszta go za zamienianie chleba w kamień i zatwardzanie
swojego serca, intelektualista czy legalista, jest niedoświadczony i błędnie
myli go z jego własną karykaturą. Czarodziej, który rzuca czary jak kamieniami w
swoich naśladowców nie ma nic wspólnego ze strażnikiem tradycji, ma zupełnie
inne pochodzenie.
Potwierdzają to świadectwa katolików o poglądach progresistowskich.
Już w latach osiemdziesiątych byli liberalni i swawolni. Kiedy się rozwodzili,
przeżywali dramatyczne chwile, „takie w którym musieli powiedzieć ojcu”: takim
„ojcem”, obojętnym i nieustępliwym, był serwita David Maria Turoldo, prorok
nowych czasów i nowego Kościoła, który znalazł właśnie w poparciu dla rozwodów
(3) klucz do głoszenia swojej religii na świecie. Moralność i miłosierdzie bez
prawdy zawsze przeobrażają się w moralizatorstwo i przemoc.
Nikt nie odpowiada mniej temu opisowi niż ks. Bournisien (dzisiaj
postrzegany tylko jako tradycjonalistyczne kuriozum), kapłan, który udzielił
sakramentów madame Bovary na łożu śmierci.
„Kapłan – pisze Flaubert – wstał, by wziąć krucyfiks, wówczas wyciągnęła szyję jak ktoś bardzo spragniony i przywarłszy wargami do ciała
Boga-człowieka, złożyła na nim z całej swej konającej siły najżarliwszy miłosny
pocałunek, jaki dała kiedykolwiek. Potem ksiądz odmówił Miserere i Indulgentiam,
umaczał wielki palec prawej ręki w oleju i rozpoczął namaszczenia: najpierw
oczu, które tak pożądały wszystkich ziemskich przepychów, potem nozdrzy
złaknionych ciepłych podmuchów i woni miłosnych, potem ust, które się otwierały
do kłamstwa, stękały z pychy i krzyczały z lubieżności, potem rąk, co
rozkoszowały się słodyczą dotknięć, i wreszcie stóp, tak niegdyś chyżych, gdy
biegła zaspokoić swe żądze, a które nie miały chodzić już więcej. Ksiądz wytarł
palce, wrzucił w ogień kawałki waty, nasiąkło oliwą, i usiadł przy umierającej,
by jej powiedzieć, że winna teraz zjednoczyć swe cierpienia z cierpieniami
Jezusa Chrystusa i zdać się na miłosierdzie Boże.”
Ten ciąg znaków, tak niebiańskich i tak materialnych, „ad oculos,
ad aures, ad nares, ad os compressis labiis, ad manus, ad pedes” byłby
skuteczny nawet gdyby człowiek nie otworzył na nie swojego serca, ponieważ
wypływają one z Serca Boga. I jest czymś tragicznym, że owe znaki są przedstawiane
jako dowód braku uczuć każdego kto nadal próbuje utrzymać je przy życiu, prawie
tak jakby uległość wobec ziemskich dobytków mogła być cenniejsza w oczach Pana.
Nie ma nic na ziemi co byłoby warte tyle co forma i materia sakramentu dla
uświęcenia i wywyższenia życia i śmierci ludzkiej:
„[Emma] nie
była jednak już tak bardzo blada i twarz jej miała wyraz pogodny, jakby
sakrament ja uzdrowił.”
Proust, literacki ojciec gorliwych ateistów był oczarowany
lekkością tych wersów. I być może to właśnie wspaniałość liturgii skłoniła go
do tego, że zdecydował się zachować jako jedną ze swoich najdroższych pamiątek - różaniec, który mu przywieziono z Ziemi Świętej, do tego stopnia że wiele razy prosił
służącą, by umieściła go między jego dłońmi w momencie śmierci.
Jednakże, nawet będąc strażnikiem wspaniałości i tak ogromnego
splendoru, tradycjonalista może popaść w coś co jest „zbyt ludzkie” a może
nawet tylko „ludzkie”, w coś co nie polega na objaśnianiu doktryny i okazywaniu
troski duszpasterskiej, którymi jego serce się nie interesuje, ale na
zatrzymaniu tego wszystkiego dla siebie, prawie tak jakby był w awangardzie
jakiejś wstecznej rewolucji zamiast być żołnierzem służącym pod sztandarem
przeciwnym każdej rewolucji.
Taka pokusa jest owocem wdrażania politycznych kategorii do
Mistycznego Ciała Chrystusa: jedynego miejsca na tym świecie w którym nie są
efektywne i muszą ponieść porażkę. Dowodem jest Sobór Watykański Drugi,
powierzony przez modernizm wizji spolityzowanej, który doprowadził niektórych
tradycjonalistów do ulegnięcia wielkiemu rewolucyjnemu oszustwu, i w efekcie do
zajęcia jednego z dwóch fałszywych, przeciwnych sobie stanowisk. Z jednej
strony utrzymuje się, że Sobór nie może się mylić, a więc odkąd niektóre dokumenty
Vaticanum II sprawiają trudności, papież, który je promulgował oraz jego
następcy, którzy je zaakceptowali, stracili najwyższy autorytet, nawet jeśli
nie „formalnie”: są papieżami tylko „materialnie”. Z drugiej strony, mówi się,
że Sobór nie może się mylić, a więc Vaticanum II nie pomyliło się, wobec tego
nie tylko jest to prawdziwy Sobór, ale jest także probierzem względem którego
należy oceniać całe Magisterium, które go poprzedzało. Podczas gdy dla pierwszych
cały Sobór jest w całości do wyrzucenia, drudzy uważają że należy go w całości
zaakceptować. Jednakże chodzi o tę samą pozycję, która po prostu została odwrócona.
Zarówno pierwsi jak i drudzy stracili z oczu perełkę „Magnopere curandum est ut id teneatur quod ubique,
quod semper, quod ab omnibus creditum est” pochodzącą z „Commonitorium” św.
Wincentego z Lerynu: „Należy się trzymać tego, w co wszyscy zawsze i wszędzie
wierzą.” Tradycjonalista ponosi porażkę, kiedy oddziela zachowanie i
przekazywanie wiary od praktykowania miłości i bierze ją jako zakładnika
własnej inteligencji, własnego ego. Dlatego też nadmierne wyrafinowanie teologicznej
dyscypliny poprzez ciągłe wydawanie ostrych sądów doprowadza go do tego, że staje
się tępy i nie jest w stanie rozmawiać z bliźnim. Bez względu na to, czy
skłania się on w stronę neokonserwatyzmu czy w stronę sedwakantyzmu, w
rezultacie mamy do czynienia z tradycjonalizmem afatycznym, graniczącym z
autyzmem, który zadowala się swoją własną czystością, a może jeszcze bardziej
nieczystością innych. Na płaszczyźnie duszpasterskiej ma w nim swoje źródło kryzys
duchowieństwa: nadużycie władzy i potępienie bez zdolności niesienia
przebaczenia. Na płaszczyźnie doktrynalnej wywodzi się z niego grzech pychy: potępienie
bez zdolności niesienia prawdy.
Jednakże byłoby zbyt proste, zbyt polityczne,
wdrożyć teorię przeciwnych ekstremów w świecie tradycjonalistów, aby spróbować
ocalić dobre i czyste centrum. Przerost surowości jest strasznym wirusem który
uwielbia mnożyć się wszędzie tam, gdzie przykłada się uwagę do intelektu oraz
doktryny i, w fazie inkubacji, nie trzeba mu wiele by był zadowolony. Wystarczy
mu, że komora mózgowa tradycyjnego katolika pulsuje trochę mocniej i trochę
szybciej niż takiego, który jest miłosierny. A więc tradycjonalista, który
słusznie i po katolicku przeraża się na widok szpitala polowego, gdzie każde
zło jest leczone poprzez corazón (4), ryzykuje że
zapomni, że ludzie to dusze wewnątrz ciał. Traci z oczu sens maksymy
Piusa X: „prawdziwymi przyjaciółmi ludu
nie są ani rewolucjoniści ani nowatorowie, lecz tradycjonaliści.”
I to nie w
uroczystym liturgicznym pochodzie, w kosztownych szatach, w drogiej
ornamentacji leży przeszkoda dla tradycjonalisty, aby zaprzyjaźnić się z ludem.
Kto oburza się lub wyśmiewa z szacunku do takiej wspaniałości nie wie, że te
liturgie, te szaty, ta ornamentacja mogą stać się zbawieniem dla Emmy Bovary i
dla staruszki, która ciągle klęczy i modli się na różańcu, że mogą towarzyszyć
królowi podczas koronacji lub kapłanowi wobec plutonu egzekucyjnego hiszpańskich
lub meksykańskich rewolucjonistów. Wielkie dzieła pomocy i wzajemnego wsparcia zrodziły
się w sercu Kościoła w czasach, w których Najświętszy Sakrament przechodził pod
wspaniałymi baldachimami między tłumem klęczących wiernych. Tradycjonalista
jest przyjacielem ludu właśnie dlatego, że utożsamia się z tym uroczystym
liturgicznym pochodem, tymi kosztownymi szatami, tą drogocenną ornamentacją,
ofiaruje je Bogu i dlatego nie prosi ludzi o nic w zamian.
W ten sposób można uleczyć ciała bez zapominania,
że są w nich dusze. Jak Święta Teresa
od Dzieciątka Jezus, dusza szczęśliwa, że jej formą jest chore ciało. Pewnego dnia,
podczas choroby która towarzyszyła jej aż do śmierci, mała Teresa otrzymała
różę w prezencie od innych sióstr. Zamiast wstawić ją do wazonu, obrała ją z
płatków i obsypała nimi krucyfiks z nabożeństwem i miłością, jakby chciała
ukoić rany Chrystusa. „W miesiącu wrześniu” powiedziała, wykonując ten gest
„mała Teresa znów zbiera płatki wiosennej róży”. A następnie “En éffeuillant
pour Toi la rose printanière, je voudrais essuyer tes pleurs!”. „Składając Ci
płatki wiosennej róży, chciałabym otrzeć Ci łzy.” A ponieważ płatki spadały na
ziemię i istniało ryzyko, że się zgubią, wtedy już umierająca Teresa
pospieszyła zachęcać inne siostry, aby nie zmarnowały takiego piękna:
„Zbierzcie je, moje siostrzyczki, przydadzą się Wam, aby później zrobić z nimi
coś dobrego, nie zgubcie ani jednego…”. Był wrzesień 1897 roku. We wrześniu
1910 roku jeden z tych płatków uzdrowił starego Ferdynanda Aubry z raka jamy
ustnej.
Tradycjonalista ma w ręce podobne płatki i, jeśli
nie chce zostać zgubionym, powinien nieustannie pamiętać, że nie należą do
niego. Tylko w ten sposób będzie w stanie znaleźć miejsce, nawet małe, na
jednej z tych świętych scen z witraży katedr, które oczarowały Prousta, a które
lada chwila zostaną zbezczeszczone przez państwo francuskie.
Obrazy tak bardzo katolickie, że poruszają
wszystkich:
„Nie tylko królowa
i książe (…). O wy wszyscy, z witraży w Chartres, Tours, Bourges, Sens,
Auxerre, Troyes, Clermont Ferrand, Tuluzie: bednarze, garbarze, aptekarze,
pielgrzymi, wieśniacy, rusznikarze, tkacze, kamieniarze, rzeźnicy, wikliniarze,
szewcy, kantorzyści, o wy, wielka cicha demokracjo, zawzięci wierni słuchający
Urzędu, wciąż obecni, ale piękniejsi niż w dniach waszego życia, w chwale nieba
i krwi cennego witraża, nie wysłuchacie już Mszy, której obecność w waszym
życiu sobie zapewniliście, oddając na wybudowanie kościoła wasze najdrogocenniejsze
złote monety.”
Taką drogocenną
monetą, którą tradycjonalista może zapewnić sobie miejsce pośród tych braci
jest światło doktryny i liturgii, ale ma ono płonąć miłością.
Przypisy:
(1)
Leo Longanesi (1905
– 1957): pisarz, dziennikarz, eseista, satyryk. Autor “Parliamo dell'elefante-
frammenti di un diario” (Porozmawiajmy o
słoniu – fragmenty pamiętnika) z roku 1947. Ironiczne znaczenie tytułu polega
na tym, że jedynym „ważnym”, „wielkim” tematem który mógł być omówiony
swobodnie i publicznie pod rządami Mussoliniego było duże zwierzę lub podobne
sprawy.
(2)
Włoskie określenie
tych, którzy beztrosko robią wszystko i nic podczas procesji religijnych.
(3)
Chodzi o debatę na
temat wprowadzenia prawa rozwodowego we Włoszech. Silne wsparcie „progresywnych
katolików” było niezbędne dla ustanowienia liberalnego prawa rozwodowego, które
zakończyło się zwycięstwem zwolenników rozwodów (59%-41%) w referendum w 1974
roku, kolejna zawstydzająca porażka coraz bardziej ignorowanego Pawła VI.
Podobna rzecz miała miejsce z katastrofalnym prawem aborcyjnym z roku 1978, w
ostatnim roku jego godnego pożałowania, zdemoralizowanego pontyfikatu. Zostało
ono wprowadzone podczas czwartej kadencji rządu Chrześcijańskiej Demokracji
(DC) pod przywództwem całkowicie „establishmentowego katolika wiernego Soborowi
Watykańskiemu II”, Giulio Andreottiego (który teoretycznie, ale tylko
teoretycznie, był przeciwny wprowadzeniu tego prawa). Pomimo swoich ogromnych
wysiłków, Jan Paweł II nie był w stanie naprawić powstałych szkód, ale wpływ
zarówno jego jak i Benedykta XVI z biegiem czasu wzrósł wystarczająco, żeby
zablokować badania nad embrionami i in-vitro podczas referendum w 2005 roku,
zbojkotowanego przez Kościół. Jednakże sukcesy tandemu Wojtyła-Ratzinger w
naprawianiu szkód Montiniego poprzez wspieranie rodziny i życia należą już do
przeszłości, jak jasno wynika z obecnej parlamentarnej debaty na temat
„związków” partnerskich dla „par” tej samej płci, która zaczęła się na poważnie
dopiero po abdykacji Ratzingera.
(4)
Corazón – z hiszp. serce, ale także metaforycznie: współczucie, dobroć.